CocoRosie - The Adventures of Ghosthorse and Stillborn

Dominik
Dominik
Kategoria album muzyczny · 12 marca 2008

Rozmaitość środków artystycznych jest znakiem rozpoznawczym CocoRosie. W tym świecie dźwięki rowerowego dzwonka harmonizują z organami i mruczącymi vocalami. Zabawki same wiedzą kiedy i jak mają grać by opowiadać magiczne historie.

Od momentu kiedy zdobyłem płytę "The Adventures of Ghosthorse and Stillborn" do pierwszego przesłuchania minęło prawie pół roku. Z jednej strony chciałem poświęcić jej maksimum uwagi od pierwszego do ostatniego dźwięku, z drugiej trochę obawiałem się, że to nie będzie to, czego się spodziewam, że po dwóch wspaniałych płytach coś się zmieni. Po wydaniu drugiego albumu o CocoRosie zrobiło się głośno i każde szanujące się pismo muzyczne musiało zamieścić chociaż wzmiankę na temat nowego albumu. Zdecydowałem się przeczekać, oczyścić umysł z wszystkiego co usłyszałem lub przeczytałem i samodzielnie zbadać zawartość trzeciego albumu CocoRosie.

 

Pierwsze dźwięki to delikatny śpiew i grzechotki - "Rainbowarriors". Od razu wciągają w bardzo intymny świat sióstr Casady. Zmiany w sposobie realizacji całej płyty słychać od razu. Jest znacznie bardziej "śpiewana" niż poprzednie produkcje zespołu. Dźwięki są znacznie bardziej dopracowane. Surowe odgłosy zabawek zastąpione delikatną elektroniką przesunęły się na dalszy plan. Teraz utwory zamiast brzęczeć bardziej wibrują. Na przykład "Promise" z silnie zaznaczonym beatem w zwrotkach i samplowanymi dźwiękami w partiach śpiewanych. Różnica trudna do opisania słowami staje się oczywista po przesłuchaniu chociażby jednego utworu. Nawet słuchacz nie zaznajomiony z twórczością CocoRosie mając do porównania utwór z "Noah's Ark" i "The Adventures of Ghosthorse and Stillborn" bez problemu uszereguje je chronologicznie. 

 

Nie wszystkie kawałki są zrobione po nowemu. Stare CocoRosie znajdziemy w "Animals" lub w stylizowanej na "dziecinną wyliczankę" kompozycji "Japan". W tym ostatnim można odnaleźć kolejny nurt charakterystyczny dla nowego brzmienia duetu. Pojawia się partia śpiewana głosem operowym. Ta koncepcje została pociągnięta dalej w "Houses" gdzie po wstępie następuje obszerny fragment pięknie wykonany przez Sierrę. Moim zdaniem są to zwiastuny zupełnie nowej drogi którą duet zamierza podążać. Do tej pory nie spotkałem się z wykorzystaniem klasycznego śpiewu w sposób chociażby zbliżony do tego co można usłyszeć na płycie. 

 

Poza wytyczaniem nowych dróg swojej twórczości siostry czepią z dotychczasowych doświadczeń zdobytych poza działalnością w CocoRosie. Poza wieloma inspiracjami szczególnie wyraźnym przykładem jest "Girl And The Geese". Króciutka historia o dziewczynce potrafiącej rozmawiać z gęśmi opowiedziana przy akompaniamencie organów, z dużą ilością szumiącego tła i echa przypomina podróż na pustynie w stylu Metallic Falcons.

 

Pomimo różnorodności poszczególnych utworów album stanowi zamkniętą całość. Nie występują zmiany nastroju tak silne by powiedzieć, że jakiś utwór zupełnie nie pasuje. Rozmaitość środków jest przecież znakiem rozpoznawczym duetu. W tym świecie dźwięki rowerowego dzwonka harmonizują z organami i mruczącymi głosami. Zabawki same wiedzą kiedy i jak mają grać by opowiadać magiczne historie.

 

Z "The Adventures of Ghosthorse and Stillborn" trzeba się oswoić. To nie jest płyta w której zakochujesz się od razu. Wymaga poświęcenia czasu i uwagi. Mimo bardziej "muzycznej" formy utwory są bardziej skomplikowane. Każdy kryje w sobie jakiś sekret, który odkrywamy z kolejnym osłuchaniem albumu. Kompozycje CocoRosie to nie jest muzyka łatwa. Ci, którzy dotychczas się do niej nie zrazili na pewno przekonają się do "The Adventures of Ghosthorse and Stillborn" dla pozostałych zawsze to będzie soundtrack z ulicy Sezamkowej.