Dwie panie stworzyły album, który nie sposób porównać ani do tworów CocoRosie ani awangardowych produkcji innych zespołów. Zdecydowały się zabrać słuchaczy na pustynie. Pokazać niczym nie ograniczoną przestrzeń. Zagrać nieskończoną samotność.
Czasem mam wrażenie, że świat muzyków to jedna wielka przenikająca się masa. Wzajemne inspiracje, wzajemne fascynacje. Tutaj każdy obserwuje wszystko na około. Przepuszcza przez własną wrażliwość i oddaje ludzkości i innym muzykom. Każdy artysta zapytany o inspiracje wymieni ich co najmniej kilka. Zapytany o pasjonujące kolaboracje z innymi opowie o setkach nigdzie nie wydanych utworów. Każde spotkanie dwóch lub więcej artystycznych dusz jest początkiem innej fascynującej podróży.
Połowa duetu CocoRosie - Sierra Cassady (Rosie), która już nie raz udzielała się w projektach poza jej rodzinnym zespołem zdecydowała się stworzyć porządny poboczny projekt. Na towarzyszkę podróży wybrała Matteah Baim - artystkę specjalizującą się w sztukach wizualnych, ale też pasjonującą się muzyką. Dwie panie stworzyły album, który nie sposób porównać ani do tworów CocoRosie ani awangardowych produkcji innych zespołów. Zdecydowały się zabrać słuchaczy na pustynie. Pokazać niczym nie ograniczoną przestrzeń. Zagrać nieskończoną samotność.
Od początku do końca albumu, jak przystało na dobrą produkcję, nie ma miejsca na odpoczynek. To naprawdę podróż. Przechodzimy z komnaty jednego utworu wprost do drugiego. Tylko delikatne wyciszanie dźwięków jak przechodzenie przez drzwi. Już słyszymy nowe dźwięki nim te ostatnio zasłyszane nie przestały wybrzmiewać w naszej głowie.
Sample, grzechotki, dziwne instrumenty, wszystko jakby odnalezione. Wcześniej ukryte na pustyni przez nieznanych, pradawnych ludzi, albo i nie. Nawet oklepane gitary elektryczne ( od których CocoRosie stroniło ) brzmią nieznajomo, jak ludzie wracający z długich i dalekich podóży. Brzmią jak dzikie zwierzęta. Czasem wyją z samotności lub z głodu. Ciągle słychać szum odległego wiatru pędzącego z jednego krańca pustyni na drugi. Jedynej wszechobecnej postaci zapomnianych pustkowi. Reszta jest tylko chwilowo. W podróży. Z jednego nieznanego miejsca do innego.
Na pustyni samotność odczuwa się mocniej dlatego Cassady i Baim zabrały ze sobą przyjaciół muzyków. Pojawia się Antony ( z Antony and the Johnsons ) i Devendra Banhart. W jednym z utworów możemy nawet usłyszeć vocal matki Sierry. W pustym krajobrazie który nie może nawet służyć za scenerię najważniejszą rolę grają ludzie i ich emocje. Tymi płyta „Desert Doughnuts" jest przesycona.
W utworach takich jak „Berry Metal" głos Sierry swobodnie unosi się nad leniwą perkusją przeplatając się z gitarą i organami. Smutnie przesypuje się pomiędzy wersami jak ziarenka piasku. „Airships" do którego nakręcono clip ( dostępny na myspace'owym profilu grupy) to prawdziwa burza piaskowa. „A Heart Of Birdsong" brzmi jak piosenka z dawno startej płyty doprawiona mikroskopijnym gitarowym solo Devendra'y, a w „Misty Song" można nawet doszukać się sampli z Coil'a. Płytę zamyka „Four Hearts" magicznie rytmiczna kołysanka z dzwoneczkami i miękkimi głosami wokalistek.
„Desert Doughnuts" jest płytą zjawiskową. Czymś nowym w świecie w którym podobno nic nowego miało się już nie wydarzyć. Wnętrza pustynnych katedr stoją otworem, czekają na odważnych którzy zdecydują się wejść do środka. Czekają na wrażliwych, którzy zrozumieją ich tajemnicę. Pustynia czeka na swoich przyjaciół.