Było kiedyś w pewnym mieście wielkie poruszenie... organizowano bowiem piękny zjazd Wywroty. Wszyscy dobrze się bawili... wyjątków nie było.
Pociągami, busami, autami, motorami nadciągali żądni wrażeń i kwaśnicy Wywrotowcy. W hotelu PTTK wszystko było już gotowe, bo pierwsi goście mieli się pojawić po 12.00. Na miejscu czekała już Ew. Sprawnie rozlokowała wszystkich w pokojach co było tym łatwiejsze, że dostaliśmy na własność całe piętro. Wydzielona tylko dla nas przestrzeń poezji i wszelkiego szaleństwa. Kasia, która także została wciągnięta w przygotowania, miała nie mniej ważne zadanie. Każdy Wywrotowiec musiał otrzymać identyfikator a na nim wypisany swój nick, niektórzy nawet z dodanym tytułem honorowym o!boski. Identyfikatory, niebieskie jak niebo nad Szczyrkiem z wizerunkiem wywrotki w tle były dziełem Gosi i Agnieszki. Anathema jak dzielny szeryf z „W samo południe” powitał wszystkich stając w drzwiach miejscowego saloonu, czyli wiaty przy pobliskim „Beskidku”. Słusznie stał i pilnował bo w środku były same cuda. Wygodne ławy, zastawione stoły, kwaśnica, kiełbaski, chleb, smalec i dar prosto z Jasienicy - sernik, który osobiście upiekli Oddech (Edyta) i Smarek (Marek S. od „S”jak super). Wszystko rozświetlało wspaniałe ognisko. Nic więc dziwnego, że nikt nie siedział w hotelu, ale jeszcze przed umówioną 18.00 wszyscy byli już w środku. Nadszedł moment by się poznać. Najpierw nasz Kierowca Arek Janicki (aerjotl), następnie o!boscy opiekunowie poezji, Anathema (gość i gospodarz w jednej osobie), estel (postrach nastoletnich poetek), Ew (postrach poetek ogólnie), Pan A (tego nie da się wyrazić słowami), opiekun prozy Sick (prosto z Krakowa na grzbiecie wiernej Suzi).
Opiekunowie, nie w ciemię bici, przywieźli ze sobą wsparcie, żeby się mieć za kim schować przed udręczonymi bezwzględną krytyką wywrotowymi artystami. Ew skradała się za mężem Edmundem i córką Kasią, Sick za ukochaną Marcysią (ukochana Suzi musiała zostać przed wiatą), za to odbyła się przy niej istna sesja fotograficzna, nawet nowy samochód Yaha nie stanowił dla niej konkrencji. Inni, nie mniej o!boscy uczestnicy zlotu to Zieloneciele (Asia), Agnieszka, Aldona Widłak, szanta (Edyta), govi(Basia), smarek (Marek), oddech (Edyta), estel (Ewelina), yah (Grześ), pan a (Marcin), zły miś (Michał), caffeine (Gosia), Agnieszka, bibiak(Marcin), Grzesiek z nick-ąd , Bogusia. Gdy już wszyscy poznali się i poczuli pewniej, w czym miała spory udział kwaśnica, ciasto i sprzyjające integracji ciepłe światło bijące od ogniska, nastąpiło oficjalne pojednanie. Wszyscy wywrotowcy śpiewali sto lat i bili brawo, gdy pokazała się niespodzianka, czyli tort dla Ew (upieczony przez niezastąpioną Gosię) i specjalnie wyrzeźbiona przez zręczne palce szczyrkowskich górali figurka wywrotki dla naszego Kierowcy. Gosia i Marek również dostali prezenty za pomoc w przygotowaniach: dla coffeiny oczywiście młynek i kubek dla Anathemy. Potem zaczęło się to, na co wszyscy czekali, czyli koncerty. Najpierw wytęp kapeli Ondraszki w składzie Góralów dwóch (cyja i szksypcze czyli akordeon i skrzypce). Bogusia okazała się najodważniejsza i jako pierwsza zaczęła śpiewać. Występujący Górale - Janusz, zwany Dziadkiem i Adam, żartowali i przekomarzali się z Wywrotowcami. Nastąpiła też uroczysta wymiana kapeluszy między Edytą (oddech) a Adamem (akordeonistą) co zostało uwiecznione na zdjęciach. Potem miała być poezja śpiewana i Duch Dwooch, a skończyło się wspólnym występem Ondraszków, „Duchów” i zaprzyjaźnionego Holendra Hansa de Nivelle. Wino, kwaśnica i śpiew. Przynajmniej do rana, bo następnego dnia o godzinie 11.00 trzeba było być rześkim i gotowym na zaplanowaną wycieczkę w góry.
Nasz przewodnik p. Marian Kanior okazał się poetą i zbieraczem miejscowych legend i opowieści. W drodze na Klimczok opowiadał nam dzieje tego pięknego regionu, wyjaśniał, skąd wzięła się nazwa Szczyrk (od szczyrkania, czyli dźwięku jaki wydawały spadające kamienie, motyki pierwszych osadników i dzwoneczki owiec), oraz nazwy gór – najwyższego szczytu Skrzyczne (kiedyś na szczycie był staw pełen skrzeczących żab), oraz Skalite od litej skały lekko tylko przykrytej ziemią. Podczas naszej wędrówki, odwiedziliśmy Sanktuarium maryjne Na Górce, gdzie 25 VII 1894 r. dwunastoletniej Juliannie ukazała się na tle buka Matka Boża. Każdy napił się wody z bijącego tam, cudownego źródełka. Chociaż w drodze na Klimczok kilkakrotnie zaskoczył nas deszcz, a nawet raz grad, maleńki co prawda, ale jednak, mogliśmy się poczuć jak prawdziwi zdobywcy gór. Rajdowe piosenki śpiewane przez Szantę (Edytę) stwarzały odpowiedni nastrój.
Nie była to jednak jedyna atrakcja tego dnia. Do godziny 18.00 Wywrotowcy musieli zrzucić polary i solidne buty i przeistoczyć się w poważnych poetów (poetki dodatkowo robiły się na bóstwo). W Miejskim Ośrodku Kultury miała się odbyć główna część artystyczna z udziałem mieszkańców Szczyrku, którzy wcześniej mogli się zapoznać z planem imprezy czytając porozwieszane w całym mieście plakaty. Nie zabrakło oficjalnych gości z Biura Promocji Miasta i ze starostwa. Był tez pastor Jan Byrt, przyjaciel Marka (Anathemy). Najpierw wszyscy oglądali prace wywrotowych artystów, zdjęcia, obrazy, rysunki, oprawione elegancko w szare passpartu, które malowniczo kontrastowały z żółtymi ścianami Domu Kultury. Potem zaczęło się spotkanie poetyckie. Role konferansjerów powierzono Gosi (caffeine) i Michałowi (złemu misiowi). Pan a (Marcin) został DJ-em i niewidoczny ze sceny, ukryty przed oczami ciekawskich, wysyłał w świat nasze podcasty literackie. Czytano najlepsze „gwiazdkowe” wiersze wywrotowych poetów. Kilka słów powiedział też nasz Kierowca. Gościnnie wystąpił ze swoją poezją i góralskimi opowieściami (o św. Judzie, kościelnym i śmietanie) nasz przewodnik, Marian Kanior. Nieśmiałego poetę namówiła na występ Szanta, która też głośno przeczytała dwa jego wiersze. Część muzyczną stanowił koncert znanych nam już z poprzedniego wieczoru przy ognisku Duchów Dwooch. Sympatyczni muzycy, Szaweł Nawracaj – bas i Mariusz Miroszniczenko - gitara klasyczna, wokal, zachwycili wszystkich swoją interpretacją utworów Jacka Kaczmarskiego oraz pieśni rosyjskich i ukraińskich. Szanta dzielnie przygrywała im na grzechotce, którą wszędzie ze sobą wozi. Śpiewały nawet panie z Biura Promocji Miasta. Następnie śpiewał i grał na gitarze klasycznej Hans de Nivelle, który upodobał sobie twórczość Mordechaja Gebirtiga, urodzonego w Krakowie pieśniarza żydowskiego.
Drugą częścią artystycznego najazdu na Szczyrk był koncert w barze Biła. Wystąpiły zespoły punkowe: Rivanol, Plagiat 199, Punk Brothers, Rozbujane Betoniary. Pokrewieństwo między betoniarą a wywrotą wydaje się widoczne na pierwszy rzut oka, nic więc dziwnego, że muzyka podziałała na niektórych Wywrotowców jak zastrzyk skondensowanej energii. Niezmordowana Szanta, nasz Kierwoca Arek i jeszcze kilka osób tańczyło w rytm gitar, szczyrkających do wtóru perkusji. O tym koncercie było wcześniej głośno nie tylko w Szczyrku. Niektórzy specjalnie przyjechali z różnych, nawet dość odległych regionów Polski, nie wszyscy też byli Wywrotowcami. Pojawiło się kilku gości z innych portali na przykład z digarta. Mogłoby się wydawać, że to już wystarczy, by Wywrotowcy zakończyli spotkanie zmęczeni i pełni wrażeń, a jednak mieli jeszcze dość energii i siły, by po powrocie do hotelu urządzić sobie własny koncert. Muzycy z zespołu Duch Dwooch i Hans de Nivelle zintegrowali się z nami do tego stopnia, że grali i śpiewali do czwartej rano, mimo, że następnego dnia Szawła i Mariusza czekał jeszcze inny koncert. Malutki pokój hotelowy o zielonych ścianach stał się osobnym światem. Jak w butelce wypełnionej tęczowymi, szklanymi kulkami, między dniem a nocą iskrzyły poezją wywrotowe indywidualności, każda inna, ale w tym momencie wszyscy byliśmy razem. „Duchy” i wtórująca im na grzechotce Szanta, Yah, drzemiący na łóżku, skrupulatnie obfotografowany przez Bibiaka, Ew z Edmundem, trzy gracje stłoczone na maleńkiej kanapce - caffeina, oddech i govi, Estel i Michał Zły Miś, który wsławił się wielką improwizacją śpiewaną do wtóru gitary „Jest noc, Estel sobie siedzi a żarówka świeci”. Wywrotowcy przyjęli ten wybuch poezji entuzjastycznie pewnie dlatego, że o drugiej w nocy wszystko przyjmuje się entuzjastycznie, Ew akurat wyszła a Anathema spał w domku snem sprawiedliwego jako gospodarz udanego zlotu. Kotów nie ma, myszy harcują. Nasz Kierowca obejmował wszystko pogodnym, zadowolonym wzrokiem, szczęśliwy, że Wywrota żyje i ma się coraz lepiej. Wina i piwa ubywało, Kaczmarski niepostrzeżenie zmienił się w Dżem, noc w ranek, grać i śpiewać trzeba było szeptem, by nie obudzić innych gości hotelowych, co też miało swój urok, zaśpiewać szeptem piosenkę Kultu, to jednak jest wielka sztuka, ale się udało i to całkiem dobrze. Wywrotowcy, jeden po drugim umykali do swoich pokoi pod cieple koce i pierzyny. Najbardziej wytrwali doczekali do białego rana. Pewnie się już nie kładli, bo o dziesiątej wszyscy byli spakowani i gotowi do odjazdu.
Pokoje pozamykane nie zdradzały obecności poezji i nawet pary nie puściły przez dziurkę od klucza o tym, co się dzień wcześniej działo, a same klucze, skrupulatnie pozbierane przez Ew i Kasię, wylądowały w recepcji. Pożegnania, pielgrzymki po błogosławieństwo do sklepu mistrza Anathemy, uściski, pocałunki, wymiana telefonów, sprawdzanie, czy spakowało się koszulki i kartki, którymi nasz Kierowca Arek obdarował uczestników zjazdu, i wreszcie już tylko machanie z okien samochodów, coraz mniejszych i bardziej odległych i zapewnienia, że znów się spotkamy, kiedy tylko ochłoniemy z tych wszystkich wrażeń.
Więcej zdjęć tutaj:
sprawy organizacyjne