Wyrobnicy (inspirowane Wandą Passiniego)

Małgorzata Jak.
Małgorzata Jak.
Kategoria teatr · 27 kwietnia 2016

Po raz kolejny wracam po spektaklu wściekła. Chciałabym, żeby moja reakcja była wywołana przez dzikie eksperymenty teatralne prowokujące widzów do myślenia, albo chociaż reagowania oburzeniem. Ale nie, jestem wściekła z bezsilności, Wanda Pawła Passiniego jest jednym z wielu spektakli, o których mogłabym to powiedzieć. Widzę zdolnych krakowskich aktorów na scenie, którzy nie mają czego grać. Nie mają podstawy do zbudowania roli nawet bardzo postmodernistycznej, post strukturalnej, postrzępionej, nowoczesnej i zdekonstruowanej. Tekst dramatu mimo oczywistego odwołania do legendy o córce Kraka nie wnosi nic nowego do myślenia czy rozumienia mitu, nawet go nie dekonstruuje, jedynie odkrywa palimpsestową budowę poprzez wprowadzenie pięciu Wand do spektaklu. Efektowna, bardzo estetyczna scenografia Anny Met przestawiająca pokój „od dołu” – widzowie patrzą na scenę przez podłogę, której nie ma, na proscenium znajduje się sufit z ozdobnym żyrandolem, a wytapetowane, pęknięte ściany stanowią podłogę i boki sceny – niestety nie stanowi godnego partnera do gry dla aktora, raczej wymusza dopasowywanie się do niej. Podobnie tekst sztuki Sylwii Chutnik i Patrycji Dołowy, czy zamysł reżyserski nie dają możliwości aktorom nawiązania, moim zdaniem koniecznej, więzi z widownią.

 

            Wielu współczesnych aktorów polskich to wyrobnicy, albo raczej współczesny teatr zamienia artystów w wyrobników. Świadomie odwołuję się do określenia stosowanego ponad sto lat temu przez reformatora teatru Konstantina Stanisławskiego.  Wówczas przyczyną odtwórczej gry scenicznej, krytykowanej przez dyrektora Moskiewskiego Teatru Artystycznego były warunki tworzenia spektakli. Aktor był uznawany za dojrzałego wówczas, kiedy skończył szkołę i „miał opanowany repertuar i wyrobione nawyki”[1].
W praktyce oznaczało to znajomość schematów grania danych postaci, jeden właściwy styl/ sposób. Było to wynikiem ilości i prędkości z jaką produkowano przedstawienia, a także odmiennego od współczesnego pojęcia estetycznego.

 

Dzisiaj mamy do czynienia z podobnym zjawiskiem, którego przyczyny wydają się zgoła inne. Chociaż niedługi okres prób narzucany reżyserom przez dyrektorów teatrów
(w teatrze repertuarowym około dwóch miesięcy) też się do tego przyczynia. Na początku powinnam określić jak dzisiaj rozumiem pojęcie aktor – wyrobnik.

Jest to adept sztuki aktorskiej, (bo na pewno nie artysta czy chociażby dobry rzemieślnik), którego ostatnie role w wystawianych przedstawieniach niczym się od siebie nie różnią.
W tworzeniu kolejnych postaci wykorzystuje wciąż te same strategie, (bo ciężko mówić
o technice) „radzenia sobie z rolą”. Co w konsekwencji prowadzi do tego, że widz przychodząc do teatru nie spotyka się z postacią – Hamletem, tylko z aktorem, który dziś występuje w odsłonie Hamleta. O ile podobne jednorazowe wystąpienie może być pasjonujące, o tyle zobaczenie tego samego aktora, posługującego się wciąż tymi samymi środkami, często czysto formalnymi, w skrajnie różnych przypadkach po prostu nudzi, irytuje i pozostawia absmak!

 

            Jednak wyrobnictwo, tak powszechne we współczesnym teatrze nie jest winą aktorów. W innym wypadku nie mielibyśmy do czynienia z fenomenem artystów sceny uznawanych za przeciętnych, którzy w teatrze Krystiana Lupy czy Jerzego Jarockiego stworzyli niezapomniane kreacje. Stąd wnioskuję, że przyczyna nieciekawych wystąpień aktorskich tkwi w reżyserach.

 

            Aktor jest nie mniej ważnym elementem spektaklu niż scenografia, muzyka, projekcje czy sam tekst. Co więcej, w przeciwieństwie do nieożywionej materii spektaklu, czuje
i wyraża targające nim emocje. Widz przychodzi do teatru spotkać się właśnie z tym najbardziej realnym, pulsującym, problematycznym bytem. To obecność aktora zmienia scenografię z nieożywionej artystycznej instalacji w immanentną część spektaklu.

Dlatego nie rozumiem, skąd bierze się brak zainteresowania aktorem u współczesnych reżyserów. Mogę jedynie podejrzewać, że większość twórców teatralnych nie posiada stosownych narzędzi do pracy z aktorem (pomijam reżyserów, którzy wcześniej skończyli szkoły aktorskie) i albo nie jest tego świadoma, albo nie poświęca temu uwagi, wychodząc
z założenia, że wykwalifikowany aktor powinien być w stanie zagrać wszystko. Ewentualne niedoskonałości zrzuca na karb konceptu, dekonstrukcji, niezrozumienia zamysłu inscenizacyjnego przez widzów albo aktorów.

 

Za każdym razem, kiedy w wypowiedziach reżyserów albo studentów reżyserii słyszę zdanie: „Współpracuję z tym aktorem, bo wiem, że ten mi to zagra.” jeży mi się włos na głowie. Co to znaczy, że aktor komuś coś zagra? Rola jest, albo przynajmniej powinna być dziełem wspólnym co najmniej reżysera i aktora (o ile jeszcze nie scenografa i dramaturga), czymś co wymaga wspólnej pracy i czasu. Protekcjonalny stosunek do aktorów, dobieranie ich do ról po warunkach doprowadza do nieciekawej sytuacji, w której znajduje się współczesny polski teatr repertuarowy. Role zlewają się ze sobą, przestaje się tworzyć postacie, występuje aktor XX w kolejnej swojej odsłonie nie siląc się już nawet na poszukiwanie gestu wynikającego z istoty postaci, zastępuje je własnymi odruchami i tak Klaudiusz (Hamlet, W. Szekspir) niczym nie różni się od Hamleta czy Edgara (Dzika kaczka, H. Ibsen).

 

Z drugiej strony brak ingerencji reżyserów w proces tworzenia roli ma także zaskakująco zbawienne skutki. W sytuacji, w której utalentowany aktor, często doświadczony pracą
z wielkimi twórcami teatralnymi, zostaje sam z rolą tworzy coś niesamowitego wspaniałego, ale zupełnie odrębnego od świata i atmosfery przedstawionej w spektaklu. Monolog Doroty Segdy jest jednym z nielicznych momentów w Wandzie w reżyserii Pawła Passoliniego,
w którym widz zapomina o zmęczeniu i upływających minutach do końca spektaklu. Czas staje, uwaga zostaje całkowicie skupiona na kobiecie, ubranej w biała suknię z długim trenem, trzymającą w dłoni szklankę z Ballentisem.

 

            I choć dla takich chwil warto przecierpieć półtorej godziny w teatrze, to moje pytanie jest następujące: czy tak to ma wyglądać? Reżyser ma swoją koncepcje, aktorzy robią co mogą w obrębie danego im tekstu, scenograf urzeczywistnia własną wizję artystyczną
i powstaje hybrydalne, niekoherentne, niespójne dzieło. Nie dlatego, że takie miało być, wprost przeciwnie, zabrakło spoiwa - reżysera, który zna się na każdym z elementów budujących świat sceniczny, forsującego swoją wizję, który będzie pracował z aktorami, a nie zdawał się na ich talent i warunki.

 

[1] W. O. Toporkow, Stanisławski na próbie. Wspomnienia, Wrocław 2007, s. 29.