Festiwal Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych (edycja XXII) – słów kilka o Apokalipsie

Arabszczanka
Arabszczanka
Kategoria teatr · 23 kwietnia 2016

Wstyd się przyznać, ale w Międzynarodowym Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych brałam udział po raz pierwszy. Wcześniej słyszałam o nim dużo dobrego, ale zawsze najbardziej intrygująca pozostawała dla mnie sama nazwa. Zastanawiałam się co kryje się za tytułową Nieprzyjemnością.

 

Pod kątem Nieprzyjemności właśnie przyjrzałam się Apokalipsie Michała Borczucha. Spektakl miał premierę w 2014 roku, co nie przeszkodziło mu zdobyć nagrody dla najlepszego spektaklu na Festiwalu Boska Komedia ponad rok od premiery.

 

Na Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych sztuka  została pokazana w hangarowej przestrzeni łódzkiego EC1, co potęgowało szczególne uczucie surowości. Dlaczego surowości? Dlatego, że Apokalipsa nie jest spójną opowieścią. To patchworkowy obraz rzeczywistości. Dzięki mobilności ścian, scenografia do poszczególnych scen zmienia się na oczach widza. Z środka planu filmowego, trafiamy do pokoju umierającej Oriany Fallaci (Halina Rasiakówna) a innym razem - w pierwszej scenie - w środek ostatniego wywiadu z Pierem Paolem Pasolinim (Krzysztof Zarzecki).

 

Kalejdoskop postaci nie pomaga w skonstruowaniu jednolitej narracji. Jest Kevin Carter (Jacek Poniedziałek), ten sam, który zrobił zdjęcie wychudzonej czarnoskórej dziewczynce
nad którą siedział sęp.  Po nagonce, która spłynęła na niego z tego powodu – popełnił samobójstwo. Jest Oriana Fallaci – włoska dziennikarka, pisarka, radykalna krytyczka

współczesnego islamu. Była korespondentką wojenną w Wietnamie, a także podczas wojny pakistańsko-indyjskiej. Jest także Pier Paolo Pasolini, który udziela ostatniego wywiadu i zostaje brutalnie zamordowany przez wynajętego kochanka (Paweł Smagała).

 

W Apokalipsie apokalips jest kilka.

 

Kiedy aktorka na planie filmowym (Ewelina Żak) ma się zachwycić bezdomnym i „zbudować sobie drogę łez” poprzez przywołanie swoich trosk, mimo komiczności sceny bardzo szybko orientujemy się, że śmiejemy się z rzeczy bardzo gorzkich. Wychodzi na to, że krzywda drugiego człowieka potrzebna nam jest do zbudowania poczucia własnej wartości. Użalając się nad kimś, porównując do niego możemy dowartościować samych siebie. I to pierwsza apokalipsa.

 

W spektaklu mocno zaznacza się  wątek emigrantów. Widzimy jak badany jest jeden
z uchodźców, jak taktuje się go z dużą rezerwą i dystansem oraz… z delikatnym obrzydzeniem. „Dlaczego się mnie brzydzisz, dlaczego dotykasz mnie w rękawiczkach?” - pada z ust badanego. No właśnie – dlaczego się brzydzisz? Przecież okazuje się, że uchodźca jest tylko wypchaną piaskiem kukłą, której Zarzecki użycza głosu. Nie ma się czego bać. Odpowiedź na pytanie do łatwych nie należy, bo zrzucanie winy na odmienność kultur i obyczajów przestała wystarczać. To apokalipsa numer dwa.

Cały spektakl ma wydźwięk słodko-gorzki. Borczuch nie rozlicza poszczególnych postaci
i pokazuje ambiwalencję ich działań. Daje nam możliwość wydania indywidualnych sądów, choć między słowami przestrzega przed radykalizacją opinii jedna z najbardziej kontrowersyjnych postaci w spektaklu – Carter – na pytanie o to jak pomaga ludziom, których fotografuje – odpowiada, że nie odwraca wzroku.

 

Pojawia się również, bardzo obrazowe, ukazanie automatyzacji seksu.. Gdyby nie odległy czas powstania, to pokusiłabym się o stwierdzenie, że jest to parodia jednego
z najgłośniejszych spektakli ostatnich miesięcy
. Zmechanizowanie uprawiania miłości byłoby trzecią apokalipsą.

 

Apokalipsie daleko do spektaklu moralizatorskiego czy przestrzegającego, porządnej diagnozy współczesności także tam nie znajdziemy. Znaczenie buduje się dopiero po dwóch godzinach oglądania. Tomasz Śpiewak (dramaturg), mówi w tej sztuce trochę o nas, trochę
o niesprawiedliwości i brutalności świata, a przede wszystkim o niemiłych i smutnych sprawach.

Sztuka Borczucha, to cenzurka wystawiona światu. Jego subtelne podsumowanie, na które składają się wielorakie i liczne, małe/prywatne apokalipsy. To taki „rozpad człowieka nad drugim człowiekiem” - cytując fragment spektaklu. Oceny niby nie ma, ale jak nie oceniać kochanka, który morduje partnera czy twórców, którzy bezdomnego traktują jak źródło inspiracji? Aktorsko spektakl trzyma się naprawdę mocno. Scenografia wydaje się bardzo funkcjonalna – zwłaszcza podczas gościnnych/wyjazdowych pokazów.

 

Pozorne pomieszanie z poplątaniem w warstwie fabularnej jest otwierające – widzimy, że tytułowa apokalipsa nie dzieje się tylko tu i teraz. Ona zaczęła się znacznie wcześniej. Zadajemy sobie także pytanie o naszą własną apokalipsę. Czy ona już się dzieje? Czy już się rozgrywa. Borczuch mówi, że tak, że to wszystko dzieje się w nas samych. I nie jest to choroba/przypadłość tzw. naszych czasów – to działo się zawsze.

 

Jeżeli miałabym zatem powiedzieć co znaczy festiwalowe tytułowe Nieprzyjemne, to wskazałabym na przymus zderzenia się z prawdą o sobie.

I z taką prawdą właśnie zderzamy się w Apokalipsie.