Na drzwiach przyklejona biała kartka z kilkoma zdaniami napisanymi w języku czeskim. Niewiele rozumiem, ale moją uwagę przyciąga tytuł. Ahoj, diváci! Cześć, dziwacy? Tak sobie to tłumaczę na polski rozum i uśmiecham się w duchu, bo podoba mi się to zaskakujące przywitanie. Ktoś tłumaczy mi potem, że diváci to widzowie. Puszczam tę informację mimo uszu, moja wersja podoba mi się bardziej.
Wyjeżdżając do Pragi, wiedziałam, że najważniejszym elementem mojego tutejszego pobytu będzie zwiedzanie teatrów. Praga na ich brak zdecydowanie nie może narzekać. Jest ich tutaj ponad dwieście, począwszy od najbardziej znanego i najchętniej odwiedzanego przez turystów Teatru Narodowego, idąc poprzez teatry muzyczne i typowe dla Czech teatry cieni, a kończąc na teatrach offowych, zaskakujących alternatywnym spojrzeniem na sztukę. Słowem – raj dla teatrofilów.
Mój pierwszy raz w czeskim teatrze przeżyłam w sposób mało oryginalny – idąc do Opery Narodowej na tradycyjną operę. Po czesku oczywiście, ale – na szczęście – z angielskimi napisami. Lubię być w teatrze dużo wcześniej, zaszyć się gdzieś w bufecie, poprzeglądać programy, poczuć atmosferę, pooddychać zakurzonym powietrzem. Wsiadłam w metro, złapałam tramwaj, była niedziela, więc wszystko działo się w zwolnionym tempie. Wbiegłam po schodach do Opery piętnaście minut przed spektaklem. Jak na mnie – o czterdzieści pięć minut za późno. Cieszyłam się jednak, że mam jeszcze chwilę, że mogę na spokojnie znaleźć swoje miejsce i zrobić kilka zdjęć (bo Opera wewnątrz jest tak magiczna, że chciałoby się obfotografować ją ze wszystkich możliwych stron).
Zadzwonił ostatni dzwonek, a ja w rozpiętym płaszczu wciąż biegałam pomiędzy balkonami. A balkonów jest tam mnóstwo! Za każdym razem, gdy wydawało mi się, że jestem już we właściwym miejscu, gdy z nadzieją podawałam bilet pracownikowi obsługi, słyszałam nieszczęsne: It isn’t here. Musiałam chyba wyglądać nieporadnie, bo w końcu jedna z pań zdecydowała się odprowadzić mnie i pokazać dokładnie, gdzie mam usiąść. Mówiąc szczerze, wątpię, żebym poradziła sobie bez jej pomocy.
Nie wiedziałam czego się mam spodziewać. Nigdy nie byłam fanką opery, w teatrze szukam słów, słowa są dla mnie zawsze najważniejsze. A opera to głównie muzyka, ruch, gesty. Miło się zaskoczyłam, bo choć spektakl trwał trzy godziny, ani przez moment nie poczułam się znudzona. Czesi są bardziej żywiołowi, weselsi i otwarci niż Polacy. Najpierw zauważyłam to na ulicach i w restauracjach, potem – właśnie w Operze.
Kilka dni później zawędrowałam w zupełnie inne miejsce. Divadlo Ponec, teatr muzyczny. Znowu muzyka, znowu minimalizm w słowach i znowu ja pełna obaw. Tym razem dotarłam na czas – spektakl startował o ósmej wieczorem, kilka minut po godzinie siódmej piłam już piwo w teatralnym bufecie w towarzystwie ludzi z uniwersytetu. Nawiązując do piwa, alkoholowa atmosfera w teatrze czeskim zupełnie różni się od atmosfery polskiej. Mówiąc szczerze, często będąc w teatrze miałam ochotę wypić kieliszek wina, ale po obejrzeniu karty z cenami, rezygnowałam tak szybko, jak szybko ten pomysł wpadł mi do głowy. W Pradze ten problem zniknął jak ręką odjął. Piwo – i to to z wyżej półki – można kupić już za 30 koron (niecałe 5 złotych), a wino – za około 40 koron (niecałe 7 złotych). Może właśnie te ceny są powodem wysokiej frekwencji w teatrach?
Ludzie są zawsze i wszędzie. Siedzą na schodach, na balustradach, na scenie. Nie ma tu żadnych granic, nie daje się odczuć bariery pomiędzy sceną a widownią. W Alfred ve Dwoře, teatrze, który także udało mi się odwiedzić, pierwszy rząd jest praktycznie elementem sceny. Rzadko zresztą można spotkać się tutaj ze scenami podwyższonymi. Ten niewielki element tak naprawdę wiele zmienia – widz przestaje być tylko widzem, utożsamia się z aktorem, nie ma poczucia, że jest gorszy od tych na scenie, wręcz przeciwnie – czuje się swobodnie.
W Polsce najbardziej denerwuje mnie stereotypizacja teatru. Białe bluzki, granatowe spódniczki, pantofle, krawaty, spinki. Nic dziwnego, że większość ludzi łączy teatr z nudą, powagą, przeżyciem nie dla wszystkich. Rozmawiałam z wieloma osobami – młodymi, starymi, bogatymi, biednymi – i prawie każdy (w większości nieświadomie) utożsamia teatr z rozrywką wyższą. Wszystko ładnie, pięknie, tylko czy czasami nie przesadzamy z tym garniturem i ulizaną fryzurą?
W Czechach wszyscy przychodzą ubrani do teatru jak chcą. W kapeluszach (które wcale nie są synonimem hipsterstwa) albo w czapkach z daszkiem, w długich spódnicach albo w dżinsach, w T-shirtach albo w koszulach w kratę. Buntowałam, buntuję i będę się buntować przeciwko niechlujności w teatrze, ale uważam, że najważniejsze to czuć się wolnym i czuć się sobą. Jeśli ktoś ma się męczyć, siedząc na spektaklu w białej bluzce, dlaczego nie może założyć czerwonego swetra?
Czesi mają także dość luźne podejście do godzin rozpoczynania spektakli. Moja mania bycia w teatrze na czas (a raczej na przedczas) nijak ma się do ich opóźnionych o kilkanaście minut sztuk. Pomijając Operę, dzięki której polepszyłam swoją kondycję, przedstawienia zawsze rozpoczynają się około 10 minut po godzinie podanej w programie. Nikomu się nie spieszy, czas staje w miejscu – tak jak to powinno być w teatrze.
Najważniejsza informacja na sam koniec. Ceny biletów. Z racji, że jestem studentką zawsze o to martwię się najbardziej. Czy jakoś zwiążę koniec z końcem, czy w imię sztuki będę musiała zadowolić się przez najbliższy tydzień tylko pokarmem dla duszy? W Pradze problem drogich biletów nie istnieje (choć osobiście uważam, że w Polsce – z odrobiną sprytu i determinacji – też go nie ma). Studenckie bilety kosztują najczęściej 150 koron (około 25 złotych), ale zdarzało mi się też być na spektaklach, na które bilet kosztował jedynie 100 koron (15 złotych). Najwięcej zapłaciłam chyba za Operę – 200 koron, co daje około 32 złotych. Ale przecież powszechnie wiadomo, że zacząć trzeba z impetem, bo pierwszy raz jest najważniejszy.
Niby nie wyjechałam daleko, ale mam wrażenie, że wpadłam do zupełnie innego teatralnego świata. I muszę przyznać, że lubię ten świat – mniej pod linijkę, bardziej dla człowieka (każdego!). Świat dziwaków, wina za siedem złotych i magii na wyciągnięcie ręki.
Iga Herłazińska