DIALOG-WROCŁAW: „Popioły, albo daj mi powód żeby się nie rozpaść” (recenzja spektaklu)

Agata Iżykowska
Agata Iżykowska
Kategoria teatr · 22 października 2015

Figurka Matki Boskiej, ukwieconej i oświetlonej, na półpiętrze teatru Ad Spectatores mnie zaskoczyła. Pomyślałam, że może szykuje się jakiś manifest przeciwko hasłu przewodniemu Dialogu:  Świat bez Boga. Jednak im wyżej się wchodziło, tym przytulniejsze wszystko się wydawało. Bo, nie ukrywajmy, scena Ad Spectatores to przytulne miejsce. W szczególności, kiedy po wejściu do foyer jest się częstowanym winem i plackiem ziemniaczanym. Wszystko dlatego, że alkohol i wspólny posiłek dobrze wpływają na tworzenie więzi. A w tym wypadku, chodziło o integrację, bez której atmosfera inscenizacji Popioły, albo daj mi powód, żeby się nie rozpaść, nie miałaby szansy zaistnieć. Widzowie mieli poczuć się komfortowo, dlatego wejście na spektakl przez garderobę nie wydawało się peszące. W pomieszczeniu służbowym panował półmrok, jedynie świece i bijący od nich blask oświetlały drogę do pokoju, w którym miał odbyć się spektakl. Cała oprawa przypominała bardziej wkraczanie w misteryjne obrządki, niż uczestnictwo w międzynarodowym festiwalu teatralnym. Jednak wszystkie moje wątpliwości prysnęły, a smak wina i placka odszedł w zapomnienie wraz z rozpoczęciem spektaklu.

 

Popioły, albo daj mi powód, żeby się nie rozpaść sprawił, że rozsypałam się na małe kawałeczki i do tej pory próbuję się pozbierać. Skumulowana w tym spektaklu estetyka, emocje i plastyczność ciał aktorów deklasyfikuje wszystkie słowa jakimi można byłoby opisać to doświadczenie. Hiszpanie zaprezentowali typ teatru, który trzeba doświadczać i przeżywać, a nie kontemplować. Słowami nie można oddać piękna Popiołów... Opowiadając o elementach składających się na spektakl (harlequin, wino, chiński wazon) można obedrzeć go z głębi, która wyrażała się w używanych rekwizytach. Opisem nie da się wyrazić rozpaczy, samotność i toksycznej relacji, którą próbowali nam pokazać aktorzy z Hiszpanii. W tym wypadku ciało i wzrok, mówią więcej niż słowa.

 

Ta sztuka to próba uchwycenia człowieka w ekstremalnych sytuacjach. To próba wyrażenia ciałem wszystkich namiętności, lęku i strachu, które mogą zrodzić się w człowieku poszukującym odpowiedzi na temat sensu własnego istnienia. W spektaklu pada niewiele słów. Alberto Velasco i Chevi Muraday komunikują się ciałem i dotykiem. Ważną rolę odgrywa tutaj wzrok. Rozpacz w oczach aktorów powoli zalewa całą, niewielką, powierzchnię sceny i sprawia, że można jedynie siedzieć i chłonąć emocje, które rozgrywają się tuż na wyciągnięcie ręki. Przestrzeń do gry jest mała, dzięki czemu taniec i słowa mogą zostać wyeksponowane i nabrać szczególnej wagi. W Popiołach… dochodzi do dwóch spotkań: matki i syna oraz homoseksualnej pary. Wszystkie konfrontacje toczą się wokół poszukiwania własnej tożsamości. Bohaterowie pragną odnaleźć siebie w drugiej osobie, w religii czy w martwych obiektach. Próbują odpowiedzieć na pytania: jaki jest ten świat? Jak naprawdę nazywają się rzeczy, które Bóg stworzył? Spektakl pokazuje, że żyjemy w iluzorycznej rzeczywistości. Wszystko co „ochrzciliśmy” jakimś imieniem, tak naprawdę Bóg mógł nazwać inaczej, a my tylko okłamujemy się przez całe życie, myśląc, że jesteśmy od Niego mądrzejsi.

 

Spektakl kończy się długimi brawami na stojąco. Poczucie obezwładnienia pięknem tej inscenizacji, pozostanie na długo w mojej świadomości.

 

Po wszystkim, aż nie chciało się wychodzić z tej komnaty magii, którą stworzyli aktorzy. Jednak schodząc ostatecznie schodami, figurka Matki Boskiej na półpiętrze wydała mi się pięknym symbolem poszukiwań z Popiołów…  Zdecydowanie, nie była, żadnym manifestem tylko kluczem do poszukiwania Boga.