Kołowanie nad Bagatelą. O premierze „Lotu...” w reż. Ingmara Villqista

Paweł Kaczorowski
Paweł Kaczorowski
Kategoria teatr · 4 lutego 2015

Myślałem, że o tym jest ta historia, o walce wolności, afektów młodości, radości życia i spontaniczności z wszechogarniającą nas represją cywilizacji i terrorem społecznych schematów...

29 stycznia odbyła się w krakowskiej Bagateli premiera spektaklu Lotu nad kukułczym gniazdem w reżyserii Ingmara Villqista (Jarosława Świerszcza)  na podstawie powieści Kena Kesey’a.

 

Zaintrygowało mnie w zapowiadającej ten spektakl wypowiedzi reżysera, że ma on być opowieścią o braniu odpowiedzialności … Pomyślałem, że to dość odważne, żeby z manifestu wolności Ameryki lat nie tylko sześćdziesiątych, kanonicznego obrazu walki z systemem, uczynić coś, co zapachniało mi moralitetem… W kontekście moich osobistych przeżyć; doznań i przemyśleń płynących z  lektury Lotu; w konfrontacji z zakotwiczonym w mojej wyobraźni  i pamięci obrazem Formana – ekranizacją, która jest dziełem absolutnie kultowym nie tylko kina ale i kultury XX wieku  – możliwość zdobycia nowego spojrzenie na Lot nad kukułczym gniazdem oceniłem jako bezcenną.

 

Spektakl odbył się w specjalnie do tego celu zaadoptowanym foyer sceny na Sarego 7. Sanatoryjnie zaaranżowane  wnętrze kliniki psychiatrycznej, w której rozgrywa się akcja spektaklu pomieściło ledwie ok. 60 widzów ulokowanych jednak bardzo klasycznie naprzeciw długiej kiszkowato-korytarzowej „sceny”. Takie ustawienie widowni nieco mnie rozczarowało – można było przecież „poszaleć” i kazać widzom wejść do środka kliniki, rozsadzić nas wewnątrz teatralnego świata, jeśli już adaptujemy przestrzeń tylko przygodnie teatralną … Zamysł scenografa i reżysera (w jednej osobie) okazał się tu bardzo zachowawczy. Niestety sposób prowadzenia narracji w spektaklu również.

 

Historia opowiadana jest tu dość jednostajnie i wiernie, tyle że wiernie bardziej wobec filmu Formana niż samej powieści… Poklatkowa narracja, powoli przeprowadzająca widzów przez kolejne psychiatryczne epizody McMurphy'ego  i  Siostry Ratched tylko przez jakiś czas mogła nie wydawać się nużąca i nudna. Na szczęście dla historii, niestety dla spektaklu – dobra literatura broni się sama – do najciekawszych sekwencji spektaklu należą tu bowiem momenty, w których aktor grający Wodza Bromdena (Dariusz Starczewski) i jednocześnie lektora nagrywającego audiobooka z powieścią, czyta tekst przy wątłym blasku czerwonej lampki radiowej, zawieszonej przy mikrofonie w stylu retro. Ten element wykorzystany raz – zrobił  na mnie dobre wrażenie, powtarzany  konsekwentnie co kilkadziesiąt minut – kazał mi dostrzec jakiś rodzaj adaptacyjnej bezradności reżysera wobec tak znakomitego tekstu. Spektakl trwał prawie 4 godziny, artystyczne wykorzystanie tego potencjału i cierpliwości widzów oceniam jednak bardzo mizerne, choć pewien niepodważalnie bezcenny efekt został tu, przynajmniej wobec mojej osoby, osiągnięty. Ale o tym za chwilę.

 

Aktorstwo zespołu artystów Bagateli okazało się dobitnie nierówne. Na tle przeciętnych, lub co najwyżej poprawnych ról, ogromne wrażenie robią znakomite kreacje Urszuli Grabowskiej (Siostra Ratched) i Pawła Sanakiewicza (Harding). Oboje trzymają bardzo dobry równy poziom przez niemalże całe przedstawienie, przy czym  w obliczu rozchwianego partnerowania odtwórcy głównej roli męskiej – Michała Kościuka (Randle Patrick McMurphy) Grabowska miała zadanie nieco utrudnione. Aktorka trzyma jednak fason i wciela się w „tę sukę Ratched” rewelacyjnie i nie bez perwersyjnego uroku.  Jedyne słabsze momenty całej jej kreacji mają miejsce w trakcie wykładu  o lobotomii wzbogaconego filmowym materiałem dokumentalnym, gdzie Grabowskiej  puszczają nieco emocje i wychodząc  mocniej do widza opuszcza mentalnie swój wykrochmalony mundur przedstawicielki systemu…

 

Kościuk rozczarowuje od samego początku. Wystylizowany na Jacka Nicholsona młody aktor wchodzi w spektakl niepewnie, jest spięty; wielokrotnie mam wrażenie, że traci grunt i pewność siebie, przez co wypada z roli… Aktor przezierający spod kreacji McMurphy'ego chwilami sprawia wrażenie zagubionego, pomaga sobie pokrzykiwaniem, egzaltowaną gestykulacją. Chwilami Kościuk  jest wręcz nieprofesjonalny – przykładem tego jest choćby kompletne nieobycie z talią kart, nieodłącznym rekwizytem Kesey’owskiego bohatera – krakowski McMurphy nie potrafi ani rozdawać, ani tasować… Mimo deklaracji poważnego wejścia w rolę, wyrażonych przez aktora w trakcie rozmowy z publicznością po spektaklu – nie mam niestety wrażenia, że Kościuk choćby się otarł o McMurphy'ego

 

Narzuca mi się w tej sytuacji porównanie z legendarną kreacją Eryka Lubosa w spektaklu Nakręcana pomarańcza, zrealizowanym kilka lat temu,  przez Jana Klatę w Teatrze Współczesnym  we Wrocławiu. Tu też mieliśmy do czynienia z adaptacją powieści i wielkimi rolami filmowymi z obrazu Kubricka. Balast był podobnie trudny do uniesienia dla obu reżyserów i obu aktorów – odtwórców głównych kultowych ról. Lubos, grając Alexa, stworzył kreację ikoniczną; niestety – Michał Kościuk nie. W moim odczuciu ten niepodważalnie utalentowany aktor musi jeszcze dojrzewać do tak trudnych kreacji…

 

Przekonywająco wypada Kosma Szyman w roli Billego Bibbita ujawniając spory talent i aktorską intuicję. Z kolei Angelika Kurowska (w roli Siostry Flinn), stanowiąca przez większość przedstawienia  cudowny obrazek zmysłowej naiwności, daje w pewnym momencie niezapomniany pokaz wokalnej nieudolności próbując odtworzyć - w jednej ze scen onirycznych - szlagier Vanessy Paradis Joe le taxi.

 

Elementy irracjonalne i oniryczne wprowadzone zostały do spektaklu dopiero po przerwie, co daje wrażenie niekonsekwencji. Pojawienie się na scenie Czarnego Królika, w spektaklu prowadzonym tak oszczędnie i zachowawczo  wydaje się absurdalne i przywodzi na myśl bardziej przedstawienie  studenckie niż poważne przedsięwzięcie artystyczne. Udział efektów dźwiękowych, muzyki i światła -  tylko w niektórych sekwencjach spektaklu wydaje się nieprzypadkowy i przemyślany.

 

Lot nad Kukułczym gniazdem Ingmara Villqista wystawiany w krakowskiej Bagateli, mimo swoich wielu słabości wywołał we mnie pewną arcyważną refleksję. Otóż, gdy kilkanaście lat temu oglądałem film Milosa Formana, całym sercem byłem z McMurphy'm przeciw wszelkiej systemowej represji, jaka dosięga nas w życiu społecznym na co dzień; kiedy po raz pierwszy czytałem powieść Kesey’a – pochłonięty niesamowitą narracją pozwalałem się Wodzowi przeprowadzić przez psychodeliczne meandry zatrutej zakłamaniem rzeczywistości, wprowadzać w  stany niemalże medytacyjnej ciszy, aż do otwartych przestrzeni duchowej wolności w finale. Myślałem, że o tym jest ta historia, o walce wolności, żywiołu, radości życia i spontaniczności z wszechogarniającą nas represją  cywilizacji i terrorem społecznych schematów.

 

Dzisiaj, dzięki temu, że spektakl Villqista mnie nie porwał i nie przekonał,  dzięki temu, że złapałem emocjonalny dystans do słabo zagranego głównego bohatera Lotu..., dzięki temu wreszcie, że mam swoje lata i sporo w życiu przeszedłem  – mogłem zobaczyć  w McMurphy'm zadufanego w sobie dupka, a w Siostrze Ratched zdesperowaną obrończynię „wyższych wartości” i mogłem zrozumieć, że oboje tych bohaterów cierpiało na te samą przypadłość – poczucie nieomylności… Dzisiaj Lot nad kukułczym gniazdem jest dla mnie opowieścią o pułapce nieomylności, jest przestrogą przed pychą (hybris) i zaślepieniem, jest jedną z tych niewielu dzieł kultury, które wciąż mogę odkrywać na nowo i wciąż się z nich uczyć…

 

Zdając sobie sprawę w jak paradoksalną pułapkę wpadam tak właśnie kończąc mój tekst, szczerze dziękuję reżyserowi, aktorom i wszystkim współtwórcom spektaklu, zarówno za opisaną refleksję, jak i świadomość komplementarnej subiektywności moich odczuć .

 

Paweł Kaczorowski

 

http://www.bagatela.pl/

 

Premiera: 29.01.2015, Scena na Sarego 7, Kraków

 

reżyseria/scenografia/opracowanie tekstu:  Ingmar Villqist