Dzisiaj, kilka już tygodni po premierze „Pomarańczyka", oburzone media nadal wrą - spektakl okazuje się jednak wygrywać, chociaż nie bez przegranych rozgrywek.
Wrocławski Pomarańczyk, otworzył zapowiadany od dawna cykl „prosta historia”, opowiadając tym samym zdarzenia nie tylko sprzed lat, ale też przybliżając kształt jaki przyjęły w ludzkiej pamięci. Więcej nawet - stworzył pretekst do rozważań na temat miejsca bohatera w historii, a jego realnego położenia w społeczeństwie wiele lat później, które to, jak się okazało, wypada co najmniej niekorzystnie.
Podłożem dla inscenizacji spektaklu – powiedziałabym właściwie – zorganizowania spotkania, bo istotnie Pomarańczyk swoją kameralnością przypomina raczej performatywną debatę w kazamatach, niż wybujałe w formie widowisko, stała się Pomarańczowa Alternatywa, założona we Wrocławiu w latach osiemdziesiątych. Symboliczne dla niej krasnale okazują się więc lejtmotywem spektaklu, dodatkowo snującym rozważania na temat teraźniejszej kondycji kraju, nieprofesjonalnego dziennikarstwa i absurdalnych afer, w które zamieszani są znani ludzie ze świata polityki. Pomarańczyk wyśmiewa legendarnego Fydrycha (bardzo stara się robić to niebezpośrednio, ale wyrzucenie jednej litery z nazwiska to jeszcze zbyt mało, żeby omamić widzów). „Major”, bo taki pseudonim nadał sobie założyciel Pomarańczowej Alternatywy, istnieje w spektaklu głównie jako wspomnienie – postać, którą oglądamy okazuje się na samym końcu wyłącznie podawać za Waldemara Fydrycha, co zostaje brutalnie zdemaskowane. Jak można sądzić, próba przywłaszczenia sobie osobowości Fydrycha jest metaforą kradzieży symbolu krasnala, której dopuściło się miasto Wrocław – tak, jak bohater spektaklu bezcześcił dobre imię „Majora”, tak dolnośląska stolica zdegradowała ten znakowy synonim walki o wolność do roli turystycznej reklamy.
Pozornie Pomarańczyk ma więc traktować o niezdrowym psychicznie mężczyźnie, który kradnie tożsamość „pomarańczowego” bohatera, a podając się za niego, zapomina, że „Major” nie nazywał się Frydrych, a Fydrych. To wszystko nie byłoby tak oburzające w opinii publicznej, gdyby nie fakt, że ów bohater, którego widzowie bardzo długo postrzegają jako legendarnego „Majora”, jest w istocie pijakiem bez zasad, a do bohatera wiele mu brakuje.
Dzisiaj, kilka już tygodni po premierze, media nadal wrą, sugerując jakoby reżyser zrobił spektakl na zamówienie władz miasta, próbując tym samym zdewaluować stanowisko procesującego się o swoje krasnalskie prawa Fydrycha. Ja, mimo że obejrzałam spektakl z zamiarem zdystansowania się od lokalnych potyczek i próby zdefiniowania oceny jego treści merytorycznych – pointę odczytałam jednak z pewnym niesmakiem. Pomarańczyk, który miał unaoczniać problemy społeczności XXI wieku – brak ideałów, wartości, przywiązania do idei, w końcu też krytykować kradzież osobowości, którą reżyser rozumie jako objaw tragizmu byłych bohaterów – sygnalizuje wyłącznie problemy, które porzuca jednak w pół słowa, do tego szydząc sobie z Fydrycha w sposób dość nieszlachetny.
Wyśmiewa go, jego symboliczne krasnale, sądowy proces który Frydrych toczy z miastem, czując się okradzionym z krasnali – i tego żałuję. Mogłabym przecież ocenić spektakl tylko za jego walory artystyczne, ale czy będzie to uczciwe wobec teatru, które jest przecież także medium społecznym, politycznym i obyczajowym?
Scenografia ogranicza się do stołu i dwóch krzeseł (to tutaj dziennikarz będzie przeprowadzał z Fydrychem wywiad, przypominający raczej przesłuchanie SB), działowej ściany oraz tego co za ścianą – kawałka muru, gotowego na symboliczne nabazgranie krasnala. To świetnie wykorzystana mała przestrzeń. Jeśli zaś chodzi o treść przedstawienia, to wygrywa Pomarańczyk tymi scenami, które są albo na wskroś metaforyczne, przez co pozostawiają miejsce na intelektualną zagadkę, albo też relacjonują happeningi Pomarańczowej Alternatywy z perspektywy przymrużonego oka. Tylko dwoje aktorów - Aleksandra Dytko i Marek Kocot okazują się wystarczający, by stworzyć opowieść wielowątkową, wielkoformatową i przede wszystkim – wielopostaciową, bo oboje wcielają się w kilka ról. Wrocławski Pomarańczyk jest więc, poza wszystkim, odkryciem wielkiego talentu Aleksandry Dytko, dotąd nie mogącego rozkwitnąć ani w pokornej Zosi Witkacego, ani w zakonnicy z Hopla! Żyjemy, czy też w zgnuśniałeś Estrelli Calderona de la Barci. Tutaj Dytko jest przebiegłym dziennikarzem, nieporadnym studentem, sędzią, terapeutą i w końcu echem przeszłości, które walczy z przywódcą Pomarańczowej Alternatywy. Najlepsza aktorsko scena Pomarańczyka, to ta w której Dytko i Kocot przerzucają się obelgami (zarówno werbalnie jak i mimicznie), przywodząc jednocześnie na myśl odbijanie piłeczki w grze ping-pong. Takie zresztą wrażenia nasuwa Pomarańczyk – odbija każdą słabą scenę kolejną – dużo lepszą, stając się w efekcie interesującą polityczno-społeczną dysputą. Reżyser otworzył puszkę Pandory próbując posługiwać się napastliwą sugestią, która, chcąc czy też nie, ewokuje konflikt „Majora” i Wrocławia. Tym przegrał jeden tylko set, ale całą rozgrywkę jednak zwyciężył.
© Karolina Obszyńska
Wrocławski Teatr Współczesny
Pomarańczyk
Marek Kocot
reżyseria i muzyka: Tomasz Hynek
scenografia: Maryna Wyszomirska
reżyseria świateł: Justyna Łagowska
obsada:
X. - Aleksandra Dytko
M. - Marekk Kocot [gościnnie]
Inni - Elżbieta Kozak [statystka. inspicjentka, suflerka]
premiera: 17, 18 i 19 maja 2013, Mała Scena