Niepodważalnym plusem tego przedstawienia jest swoboda odczytania, jaką pozostawił widzowi reżyser „Życie jest snem".
Pierwsza premiera pod kierownictwem Marka Fiedora okazała się dla Teatru Współczesnego zwiastunem nowego sezonu. Lech Raczak wyreżyserował dramat Calderona, redukując środki przekazu do minimum, a skupiając się raczej na warstwie lingwistycznej. Istotnie słowa wydają się nie tylko kluczowe dla interpretacji fabuły, ale determinujące w całości jej odbiór.
Nie usłyszą. Pomysł rywalizowania z większymi od siebie, w tym przypadku losem, naturą czy nieokreśloną czasoprzestrzenią, spali na panewce. Ostatecznie cała historia okaże się tylko snem Ireny Rybickiej (Śniąca), ale właściwa interpretacja pozostaje w rękach widzów. Lech Raczak za Calderonem de la Barca pyta – czy życie jest snem, czy jawą? Skąd mamy mieć pewność, że śnimy i skąd pewność, że to, co się wydarza, dzieje się naprawdę? Gdzie nabyć przekonania, które pomoże wyraźnie oddzielić od siebie oba światy? W spektaklu odpowiedzi na te pytania nie padają, ale jak sądzę, nie tego należało oczekiwać. Życie jest snem snuje subtelne hipotezy, nigdzie nie potwierdzone, ale też w żaden sposób nie podważane. Raczak podsuwa jedynie teorie na temat naszej kreacji świata, sugerując, że intensywnie działająca wyobraźnia może stać się w końcu zagrożeniem, bo zagubiony w marzeniach umysł chętnie fałszuje rzeczywistość. To pułapka, którą sami na siebie zastawiamy. Nasze sny pozwalają nam stawać się kim chcemy, tym bardziej pociągająca jest wizja utkwienia wyłącznie w tej sennej rzeczywistości. Na to liczą bohaterowie spektaklu, ale i to w końcu wymyka się spod ich kontroli. I byłoby dobrze na tym przerwać interpretacyjne podchody, bo to, co dalej, będzie już coraz mniej trafne. Raczak pod pretekstem barokowego dramatu wypowiada się o polityce, nadużyciach władzy i apodyktycznych manipulacjach, co nie wychodzi jego spektaklowi na dobre. Psuje jego filozoficzną czystość, nieskalaną politycznymi niesnaskami ze współczesnej Polski. Potraktowanie jej jako nieznanego, egzotycznego miejsca, jak chciał Calderon, uczyniłoby to widowisko nie tylko bardziej (tak, jeszcze bardziej) odrealnionym, zupełnie odseparowanym od społecznych wywodów, ale też - jak sądzę - bardziej efektywnym w przekazie. Czegoś Raczakowi zabrakło. Może chciał uchwycić zbyt wiele myśli w jednym zdaniu, zapominając o tym, aby dramaturgicznie obdzielić nimi całość przedstawienia, nie skupiać ich w jednym tylko, kulminacyjnym momencie. Przez to całość jest po prostu nużąca.
W trafnej, modernistycznej scenografii jest miejsce na kilka celnych pomysłów – więzienne cele skonstruowane w podłodze sceny, pomyślane jako imitacje mrocznych studni, które przy okazji umniejszają więźnia w oczach każdego, kto patrzy na niego z góry. Po obu stronach sceny ustawiono małe telewizory, na których, jeśli nie płyną swobodnie ławice chmur – wyświetlają się twarze więźniów, wygłaszających monologi. Reszta to surowe ławki narzucające skojarzenia z dworcową poczekalnią, gdzie spotykają się obcy sobie ludzie, niczym niepowiązani. Podobną odrębność widać w onirycznych projektacjach bohaterów, które nie budują wspólnej historii. Świetnymi aktorskimi kreacjami zachwycają m.in. porywająca w roli Rosaury - Anna Kieca, fantastyczna zarówno w jej wydaniu kobiecym, jak i męskim. W relacji król – książę, lepiej wypada ten drugi – Segismundo w wykonaniu Krzysztofa Zycha. Bardzo dobre wykonanie Boczkowskiego (Clarin, błazen) jest też niestety, z winy oczywistego wyboru reżysera, przewidywalne. Marzę o tym, by zobaczyć wreszcie tak dobrego aktora w roli innej niż nadworny śmieszek, kawalarz i kombinator-intrygant.
Zastanawiałam się długo czy znużenie, które odczuwa widz podczas wrocławskiego spektaklu, nie jest jednak grą, którą Raczak prowadzi z publicznością. Dochodząc do wniosku, że tak właśnie jest, zauważyłam niepodważalny plus tego przedstawienia. Bez wątpienia jest nim swoboda odczytania, jaką pozostawił widzowi reżyser – nie narzucił wizji jednej tylko, regularnej analizy, ale pozostawił pewien interpretacyjny niedosyt. Wrocławska premiera Życie jest snem jest intrygująca przez swoją niekonkretność, niepokojąca i boleśnie prawdopodobna, a do tego bardzo dobrze zagrana. To nie jest najdoskonalszy spektakl Raczaka, raczej eksperymentalne wyzwanie rzucone wrocławskiej publice. Mimo to warto je podjąć.
© Karolina Obszyńska
Wrocławski Teatr Współczesny
Pedro Calderon de la Barca
Życie jest snem
imitacja: Jarosław Marek Rymkiewicz
reżyseria: Lech Raczak
scenografia: Bohdan Cieślak
kostiumy: Beata Wodecka
muzyka: Paweł Paluch
ruch sceniczny Maćko Prusak
asystent reżysera: Michał Szwed
inspicjentka i suflerka: Marta Giergielewicz
zdjęcia: Tomasz Żurek
Obsada:
Segismundo, następca tronu – Krzysztof Zych
Basilio, król Polski – Maciej Tomaszewski
Clotaldo, szef straży – Krzysztof Kuliński
Rosaura, dziewczyna – Anna Kieca
Clarín, błazen – Krzysztof Boczkowski
Estrella I, infantka – Aleksandra Dytko
Estrella II, infantka – Jolanta Solarz
Astolfo, książę Moskwy – Tadeusz Ratuszniak
Zaufana Basilia – Renata Kościelniak
Poseído / Powstaniec I – Dariusz Maj
Strażnik I / Służący godny / Żołnierz – Michał Dudziński
Strażnik II / Służący uległy / Powstaniec III – Michał Szwed
Przyboczny Astolfa / Powstaniec II – Maciej Kowalczyk
Śniąca / Duch królowej – Irena Rybicka
Premiera: 19 stycznia 2013 na Dużej Scenie Wrocławskiego Teatru Współczesnego
Recenzja pochodzi ze strony www.teatralia.com.pl
Link do źródła: http://www.teatralia.com.pl/badz-pokorny-moze-tylko-snisz/