Nieoszlifowany diament

Karolina Obszyńska
Karolina Obszyńska
Kategoria teatr · 6 października 2012

„Klinikien" Twarkowskiego i Herbut jest chaotycznym, męczącym i ciężkim przerostem formy nad treścią.

Październikowa premiera Teatru Polskiego we Wrocławiu to – jak głosi notatka prasowa – „przedstawienie oparte na dramacie Larsa Noréna Klinika (Kliniken) w przekładzie Łukasza Twarkowskiego i utworze Anki Herbut Traumgruppe, inspirowanym twórczością Rainera Wernera Fassbindera”. No, właśnie. Zdaje się, że Twarkowski i Herbut połakomili się o jedną inspirację za dużo, a w efekcie z tej, nadmiernej jednak, ilości, nie wyłoniła się żadna jakość. Spektakl jest długi, przegadany i niezrozumiały. O wszystkim, czy też o niczym, trudno się spierać.

 

Pierwszy akt rozpoczyna ostatnia scena nagrania filmu o rozstaniu dwóch mężczyzn, niegdyś kochanków. O tym, że przedstawienie ma formę szkatułkową, widzowie dowiadują się już po kilku minutach jego trwania. Początkowo dajemy się nabrać na burzliwe rozstanie, ale już za chwilę okazuje się, że w tym teatrze oglądamy film (takich i   podobnych sytuacji jest znacznie więcej i to jeden z ciekawszych zabiegów metateatralnych, jaki zdarzyło mi się oglądać). Niby skończyli już grać porzucanych i porzucających, ale Mariusz Kiljan jeszcze  obija się o szybę ze zbolałą miną i konwulsyjną mową ciała o przekazie: „jestem zdruzgotany”.  Wkrada się pierwsza nieścisłość, ale niedługo odstaje od reszty, bo już za chwilę  wszystko jest niejasne, chaotyczne i po prostu nieczytelne. Aktorzy i ekipa filmowa stają się nagle pacjentami klinki dla nerwowo chorych. Nie, nie będzie niczego w stylu Lotu nad Kukułczym Gniazdem, raczej coś ocierającego się o czeski film. Każdy ma na imię Martin lub Sofia, bo postacie wygłaszają pocięte monologi z jednej głowy; wszyscy są rozdarci i mogliby stanowić dobry materiał dla analizy psychologicznej, gdyby dostali szansę dokończenia swoich opowiadań. To, że spektakl jest ospały i niewiele się w nim dzieje, nie musiałoby być wadą, gdyby dopełniały go przynajmniej interesujące lub ewentualnie zabawne dialogi. W większości są jednak pourywanymi, niespójnymi wypowiedziami, które kiedy tylko zaczynają absorbować – milkną, i nikt już do nich nie powraca. Podobnie dzieje się z kilkoma wątkami – gdzieś zostaje podana informacja o schizofrenii Markusa, który w swej paranoi, ma „rozlecieć się na kawałki”. Nie rozlatuje. Nic się nie dzieje, mija półtorej godziny i nie dowiadujemy się co dalej.

 

Warstwa wizualna trochę trąci Krystianem Lupą (spokojnie, to nie jest komplement, do Lupy to jednak jeszcze daleka droga). Przedstawienie rozłożone jest aż na trzy plany – pierwszy zostaje umieszczony tuż przed twarzami widzów, drugim jest transparentna „klatka” – pokój kliniki, a trzecim plan filmowy. Na tym ostatnim zawieszono telebim, który umożliwia lustrowanie aktorów z wybranej przez siebie perspektywy, bo ich twarze wyświetlane są w zbliżeniach, podczas gdy przed widownią, w owej „klatce”,  także przed nią i za nią – dzieje się spektakl. Tu nie kończy się jednak jego polifoniczność – widać ją także, a może najwyraźniej właśnie - w warstwie brzmieniowej, gdy poszczególne pary aktorów przeplatają ze sobą swoje dialogi. Niestety drugi akt nie tylko wszystkich wątpliwości nie rozwiewa, ale nie nawiązuje już wcale do wydarzeń sprzed przerwy, stając się właściwie odrębnym spektaklem. Teoretycznie ciekawszym, ale praktycznie zepsutym poprzez nieumiejętne żonglowanie groteską. Niefortunnie, najmocniej zajmuje nie to, co na scenie, ale to, co na telebimie (wcześniej nagrana scena debaty Czarnika, Szczyszczaja i Woźnickiej o powstającym filmie).

 

Jeśli spektakl czymś zdoła się wybronić to będą to, poza intrygującą scenografią, świetne kreacje aktorskie – przede wszystkim wspaniałej, bardzo eterycznej Marty Zięby; ale także, tym razem zabawnego Adama Szczyszczaja, czy niepokonanej Haliny Rasiakówny – neurotycznej lady na wózku inwalidzkim, pojawiającej się wszędzie w oparach papierosowego dymu .

 

Całość mocno zahacza o tematykę filmową – robienia filmów, grania w nich, marzenia o aktorstwie, inspiracjach i autorytetach. I ten motyw jest niestety jedynym spoiwem obu aktów, bo kiedy kończy się przerwa – znika klinika i jej pacjenci, a wszystko, co przychodzi, na tle pierwszego aktu wydaje się być całkiem niedorzeczne.

Niejasności tego spektaklu może da się wybaczyć, wierząc, że były zamierzone; co może sugerować któraś z zaczepnych wypowiedzi Szczyszczaja w kierunku publiczności „A dlaczego mamy was w ogóle uświadamiać? Nie możecie sami się uświadomić?” Tyle że – pojawia się o wiele za późno, mniej więcej  po dwóch godzinach spektaklu, kiedy połowa widowni jest już pusta. Kolejny, ciekawie zapowiadający się wątek, ale przez autorów spektaklu porzucony.

 

Kliniken / miłość jest zimniejsza niż śmierć miało być przedstawieniem o samotności i poczuciu wyobcowania. A o czym jest właściwie? To pytanie musi pozostać bez odpowiedzi, bo próżno jej szukać w spektaklu,  obiecany obraz zimnej, rozczarowujący miłości nie zostaje przedstawiony. Oczywiste jest natomiast „jakim” jest Kliniken –  chaotycznym, męczącym i ciężkim przerostem formy nad treścią. W tym miejscu spotyka się z podobnym upadłym przedsięwzięciem Twarkowskiego i Herbut, sprzed nieco ponad roku -  Farinellim. Szkoda tak interesującego tematu, który można było do woli formować, aby wyrzeźbić coś ambitnego. To rodzaj nieoszlifowanego diamentu, którego wielkość, zdaje się, przerosła reżysera i dramaturga.

 

Twarkowski i Herbut krzyczą ustami aktorów „nie ma już autorytetów!”. Przynajmniej oni ich nie mają. Jak widać – szkoda.

 

 

 

 

© Karolina Obszyńska

 

 

 

 

Klikinien, Reżyseria: Łukasz Twarkowski, dramaturgia: Anka Herbut
Oparte na dramacie Larsa Noréna Klinika (Kliniken) w przekładzie Łukasza Twarkowskiego i utworze Anki Herbut Traumgruppe, inspirowanym twórczością Rainera Wernera Fassbindera

scenografia  - Piotr Choromański i Łukasz Twarkowski

kostiumy - Marta Stoces mizBeware

reżyseria - światła Bartosz Nalazek

wideo - Jakub Lech i Bartosz Nalazek

muzyka - Bogumił Misala

OBSADA

Martin Fassbinder - Marcin Czarnik

Sofia Schygulla  - Joanna Woźnicka

Tomas Meier - Adam Szczyszczaj

Maud Voss - Halina Rasiakówna

Elvira Anders - Mariusz Kiljan

Markus SPK Baader - Bartosz Porczyk

Erika Parker - Marta Zięba

Anna Maria Meinhof - Dagmara Mrowiec

Roger Katzelmacher - Katarzyna Strączek

Matka Rogera - Teresa Sawicka


Data premiery: 29 września 2012
Teatr Polski, Scena na Świebodzkim
Data recenzowanego przedstawienia: 4 października 2012