Pot (pucha) i łzy, czyli zabawmy się w teatr

Adam Zagórny
Adam Zagórny
Kategoria teatr · 5 lipca 2012

„Podpucha” – Dyplom Studium Aktorskiego przy Teatrze Śląskim

W przypadku spektakli dyplomowych zawsze pojawia się pewien problem. Zasadniczo nie możemy określić, czy mamy już do czynienia ze spektaklem czy jeszcze z zaliczeniem. Świetnie, kiedy okazuje się, że spodziewane zaliczenie zostało przygotowane tak dobrze, że mamy wrażenie obcowania z prawdziwym teatrem, w którym młodość, świeżość i brak maniery wygrywają z wieloletnim doświadczeniem i aktorskim warsztatem dinozaurów sceny. Gorzej, jeżeli takiego wrażenia nie mamy.

Podpucha, która swoją prapremierę miała 14.06.2012 roku na dużej scenie Teatru Śląskiego, jest dyplomem III roku S.A. przy Teatrze Śląskim im. St. Wyspiańskiego w Katowicach. Studium jest płatne (ok. 15 000 zł za trzy lata) i nie daje żadnych perspektyw zatrudnienia w Teatrze Śląskim – może i złośliwa, ale trafna uwaga. Pat Cook, który jest autorem sztuki powinien z miejsca zostać pozbawiony możliwości dotykania klawiatury. Scenariusz jest idiotyczny, obfituje w błędy logiczne, niedociągnięcia i było widać, że reżyser (Beata Dzianowicz) miała nie lada problem z poprawkami i wyciągnięciem z niego jakiejkolwiek wartości. Niestety, trudno znaleźć sztukę na 6 kobiet i 1 mężczyznę. Trzeba iść na kompromisy. W założeniu komedia kryminalna okazuje się kiepskiej jakości groteską gatunku, a spektakl przed porażką ratuje jedynie dopisana do scenariusza rola pijanej Margaret (Anna Tarnawska). 

W położonym na uboczu domku profesora Kleina (Roman Michalski) siedmioro studentów zdaje egzamin z literatury kryminalnej. Zadanie jest proste: w posiadłości zostało popełnione morderstwo. Seminarzyści muszą dowiedzieć się, kto nie żyje, jak został zabity i oczywiście kto (poza moją skromną osobą) pała żądzą mordu i chce wybić co do nogi sympatycznych młodych ludzi. Fałszywe tropy pozostawione przez sprytnego profesora raz za razem prowadzą młodych kryminologów na manowce. Wszystko wydaje się być świetną zabawą do momentu, w którym Didi (Małgorzata Nowak) nie zauważa pierwszego ciała. Z minuty na minutę trup zaczyna słać się coraz gęściej, gaśnie światło, padają strzały i napięcie rośnie. Morderca jest wśród nich. Może to jednak profesor Klein próbuje wrobić niewinnych studentów w zabójstwo żony? Do ostatniego momentu nie wiadomo komu można ufać, a kto blefuje. Niestety, mam na myśli głównie stworzone przez Słuchaczy Studium Aktorskiego postaci sceniczne...

Wyszedłem z prostego założenia. Skoro młodzi aktorzy pracowali nad spektaklem trzy lata, ucząc się od podstaw zasad swojego zawodu, a ostatnie pół roku intensywnie przygotowywali się do wystawienia Podpuchy, to należy ich traktować poważnie. Żadnych landrynkowych pochwał, tylko rzetelne wypunktowanie minusów i plusów, bo niestety w tym zawodzie później nikt nie będzie ich oszczędzał.

Spektakl rozpoczyna krótka belferska przemowa prof. Kleina i już po chwili znajdujemy się w jego górskiej chatce. Studentów na miejsce przywozi pani Hacker, w którą wcieliła się grająca podwójna rolę Izabela Ziembik. Szczerze wolałbym nie zatrzymywać się przy tej postaci, bo na moją twarz wypełzł dziwny grymas i z każdą sekundą obawiam się, że to krew nagła mnie zalała. Powiem tylko, że to obiektywnie najsłabsze ogniwo całego zespołu – zero talentu, zmarnowany potencjał świetnej roli, mimika twarzy na poziomie sparaliżowanego gołębia. Stop. Uciekajmy dalej, tam może być tylko lepiej. Do dużego pokoju wpadają kolejni studenci. Brakuje tylko anarchistycznego półidioty Bojo (Malwina Motyka) oraz przez nikogo nielubianej, zimnej Lynn (świeć Panie nad jej talentem: Izabela Ziembik). Przez pierwsze kilkanaście minut nic się nie dzieje, poznajemy następne postaci podczas krótkich monologów – dostrzegam tutaj doświadczoną rękę reżysera, bardzo dobry pomysł, który odrywa widza od płytkich dialogów i ogniskuje jego uwagę na postaciach takimi, jakimi powinny one być.

 

Pierwsze skrzypce w całej sztuce grają wysportowany Rudy „cięta riposta” (Artur Smołucha), zakochana w sobie gwiazdeczka Kate (Paulina Binkiewicz) oraz twarda chłopczyca Didi (Małgorzata Nowak). W porównaniu do innych dyplomantów są na scenie praktycznie cały czas. Jak poradzili sobie z tym zadaniem? Smołucha od początku do końca pozostaje w miarę naturalny. Pomijając momenty, w których musi zagrać jakieś głębsze emocje – strach, przerażenie, złość, a których na jego szczęście nie było tak wiele, pozostaje wesołym, obmacującym Kate gwiazdorem szkolnej drużyny sportowej. Uważam, że chłopak mógłby ciągnąć z powodzeniem serialowe rólki, tylko niech trzyma się z daleka od desek teatru. Kate natomiast to ciekawy przykład głównej i marginalizowanej na własne życzenie roli. Zagrana absolutnie bez energii, żadna i niesamowicie nudna Binkiewicz „klepiąc” kolejne kwestie, nie wchodzi w żaden dialog z partnerami na scenie. Przepiękna scena, w której Didi łapie trupa Kate, długo pozostanie w mojej pamięci. Odetchnąłem z ulgą myśląc tylko: co tak długo?! Didi, Didi, słodka Didi. Jeżeli chodzi o tę postać, to muszę powiedzieć, że jest mi niesamowicie przykro. Rola dawała duże możliwości wykazania się warsztatem aktorskim. Przemiana bohatera z niepokornej chłopczycy w przerażoną i szukającą oparcia w Boju kobiety miała wielki potencjał, który Pani Nowak niestety zmarnowała. Początkowo wydawała mi się najbardziej naturalna i autentyczna ze wszystkich. Jednak z biegiem czasu zauważyłem, że młoda aktorka poszła po najmniejszej linii oporu i po prostu zagrała siebie.


W zupełnie innej sytuacji znalazła się natomiast Malwina Motyka. Bojo – nieokreślony seksualnie anarchista wpada na scenę z przytupem. Gasi papierosa na dłoni, rzuca się w poszukiwaniu alkoholu i rozbija słoik dżemu w kuchni profesora. Postać jest przekoloryzowana, jednak w przeciwieństwie do prawie całej reszty, jej wyrazistość nadaje pewnej dynamiki spektaklowi. Trzeba pochwalić młodą aktorkę za to, że do roli się przygotowała i naprawdę zmieniła się w mężczyznę. Mam tylko nadzieję, że nie na stałe.

Cała ta recenzja toczy się trochę mozolnie, podobnie jak sam spektakl, o którym traktuje. Co kilka zdań pojawia się jakaś zabawna uwaga, która znudzonego czytelnika utrzymuje przy lekturze. Podpucha w reżyserii Beaty Dzianowicz przetacza się przez scenę niczym kulka lepiona przez żuka gnojaka. Drzwi na widownię powinny się nieustannie otwierać, wypluwając z siebie zniesmaczonych widzów, jednakże… tak się nie dzieje, a na foyer zdumieni bileterzy słyszą raz po raz salwy śmiechu. Wszystko za sprawą Margaret (Anna Tarnawska), która jest gwoździem do trumny tego spektaklu i najgorszym koszmarem jej kolegów na scenie. Absolutnie trzecioplanowa, nieistotna fabularnie rólka została wykreowana z takim kunsztem, że urasta do postaci wiodącej w całej sztuce. Najśmieszniejszy jest fakt, iż Margaret pierwotnie nie występuje w dramacie. Pokazuje to albo wielki talent młodej aktorki, albo absolutne beztalencie pozostałych studentów. Wolę jednak trzymać się pierwszej wersji. Anna Tarnawska kreuje postać grzecznej córki pastora, która zupełnie przez przypadek upija się szklanką czerwonego wina. Z tą chwilą następuje całkowita metamorfoza bohaterki. Cały tekst, który wypowiada Margaret można pewnie zmieścić na dwóch kartkach scenariusza, jednak publiczność ze zniecierpliwieniem wyczekuje, choć tych dwóch słów, które mają paść z jej ust, wywołując wybuch śmiechu.

 

Dlaczego jednak gwóźdź do trumny? A dlatego, że kryminał, że napięcie, że trzy główne postaci, że strach itd., itd. Te wszystkie elementy powinny być wiodące, a dzieje się wprost odwrotnie. To dowcipne uwagi, bełkotliwe zdania, absurdalne zachowania i cała kreacja Margaret elektryzuje widzów. Śledzimy ją raz za razem pomijając dziesiątki kwestii wypowiadanych aktualnie na scenie. Nie zauważamy trupów, widzimy chwiejącą się Margaret. Dlatego sądzę, że gorszego snu nie mogli wyśnić jej koledzy. Anna Tarnawska zdominowała całe przedstawienie, ratując je przed totalną porażką – przynajmniej pierwszy akt, bo w drugim praktycznie nie występuje. Końcówka przedstawienia, zamiast zbić z nóg i oszołomić, przyprawia nas o hiperwentylację, bo ileż w końcu można ziewać. Fatalny Roman Michalski (Profesor Klein) zupełnie nie partnerował Mary Jane (Adelajda Konieczna), której psychotyczna postać miała w sobie tak olbrzymi potencjał, że aż nóż się w kieszeni otwiera patrząc na efekt końcowy. Radząca sobie bardzo dobrze podczas pierwszego aktu Adelajda Konieczna z zahukanej i stłamszonej dziewczynki przeistacza się na koniec w schizofreniczną morderczynię. Niestety, robiąc to nieudolnie – tutaj obwiniałbym bardziej Romana Michalskiego, który zupełnie jej w tym nie pomagał. Moim zdaniem, najważniejsza postać całego dramatu nudzi i rozczarowuje. Mam jednak nadzieję, że z czasem i kolejnymi przedstawieniami nastąpi przełom, bo obok Malwiny Motyki i Anny Tarnawskiej, to jedyna ciekawie wykreowana rola w spektaklu.

Ze swojej strony również kończę przynudzać. Pokusiłem się o w miarę obiektywną ocenę, głównie tego, co zrobili studenci studium aktorskiego (wielkie brawa dla kompozycji muzycznych Wojciecha Sanockiego). Nie miałem na celu zagłębiać się w fabułę i zdradzać samego zakończenia, bo (choć mówię to walcząc ze swoim wewnętrznym potworem) warto jednak wydać te kilka złotych i zobaczyć Podpuchę, chociażby dla Margaret, która potrafi chwilami rozbawić do łez. Można to zrobić również, aby później napisać, że recenzent „dupa” i powinien wziąć się za pisanie nekrologów. Tak czy inaczej, poziomem spektakl nie odstaje od kilku komediowych pozycji Teatru Śląskiego, dlatego sądzę, że ma szansę na stałe wpisać się w jego repertuar.

 

 


Adam Zagórny

 

 

 

„Podpucha” Patta Cooka

reż. Beaty Dzianowicz 

Premiera: 14 czerwca 2012

Teatr Śląski

 

 

scenografia 
Agata Kurzak

 

muzyka 
Wojciech Sanocki

 

piosenki 
Marek Jagielski

 

obsada: 
Profesor 
Roman Michalski 
Paulina Binkiewicz 
Adelajda Konieczna 
Malwina Motyka 
Małgorzata Nowak 
Anna Tarnawska 
Izabela Ziembik 
Artur Smołucha

 

 

Foto: Lisiak.pl

Zdjęcia pochodzą ze strony Teatru Śląskiego.