Do gry wkraczają pełnowymiarowi bogowie i sławni zmarli w młodych ludzkich ciałach. Dziewięcioro studentów Wydziału Lalkarskiego wciela się w postaci, którym literacki żywot nadał Ignacy Karpowicz w „Balladynach i romansach”.
Umęczona twarz lalki z zamkniętymi oczami nie zdradza, jakiej płci jest jej posiadacz/ka. Prawdziwe ludzkie dłonie wyciągają z reklamówki jabłko i flaszkę. Lalka obiera jabłko. Po chwili dłonie badają kobiece piersi. Niespodziany gość, lalkowy mężczyzna w dresie, wymaga opatrunku, a gdy odzyskuje przytomność powstrzymuje się od ugodzenia nożem tej, która przyszła z pomocą, poprzestając na bezowocnej kradzieży.
Inna obyczajowa scena. Lalkowa żona robi jajecznicę, maż czyta gazetę. Seks na bujanym fotelu jest tak krótki, że jajka nie zdążyły się przypalić. W teatralnym przyspieszonym dzianiu się widzowie poczuli ten charakterystyczny zapach wtedy, gdy okazało się, że rezultatem miłosnego aktu jest ciąża. Sprawca reaguje wściekłością, mnie i kopie gazety. Jest chory. Ziemskie życie wydaje się ograniczone i małe. Na ekranie telewizora widzimy lalkową pornografię w niemieckiej wersji językowej. Wydaje się, że przedstawienie potoczy się w świecie marionetek obsługiwanych przez troje aktorów. Jednak do gry wkraczają pełnowymiarowi bogowie i sławni zmarli w młodych ludzkich ciałach. Dziewięcioro studentów Wydziału Lalkarskiego wciela się w postaci, którym literacki żywot po raz nie wiadomo który w historii nadał Ignacy Karpowicz w „Balladynach i romansach”.
Bogowie uzyskują swój sceniczny wizerunek za foliową kurtyną, gdzie z charakterystycznych czarnych kostiumów, pozwalających w ciemności animować lalki, przecierzgnęli się w kolorową plejadę mitologicznych gwiazd. Gdy powrócili między ludzi w białych szlafrokach (jedynie Chrystus wyróżniał się większą nagością), wyglądali jak na castingu, gdzie zabiegali o rolę pierwszoplanowego idola. Opowiadane przez nich historie właściwie nie różniły się od historii ludzi, którzy pełnią różne role społeczne, wykonują zawody, wchodzą ze sobą w seksualne relacje. Nike nie narzeka na to, że używana jest do zaznaczania wiktorii: „praca jak praca, symbol jak symbol”. Balladyna prowadzi spółkę cateringową obsługującą wszelkie możliwe okazje. Afrodyta, z różami we włosach aż nadto świadoma swojej urody („księżyc przy mnie wypada więcej niż blado i to nie w pełni”) jestem boginią miłości, powstałą z „morskiej piany i spermy”. Ozyrys, „pantofel sowiookiej Ateny” (świetna rola Pauliny Raczyło), w pończosze zakrywającej część twarzy szuka swych genitaliów wrzuconych do Nilu. Atena („Hera, ale nie w strzykawkach”), przeszyta strzałą Erosa, staje się jego towarzyszką („Dostojna Pani, czy chcesz wstąpić do mojego grobu?”, zachowując jednak czystość („Umiłowana moja, nie musisz się aż tak afiszować ze swoim dziewictwem”). Chrystus („my, chrześcijanie, rozmnażamy się przez zwiastowanie”) choć w szczęśliwym partnerskim związku z Nike, zadeklarował: „Umrę do końca, nie wrócę. W umieraniu jestem naprawdę dobry – robię to co roku”. W zakończeniu spektaklu znaleźliśmy odpowiedź na pytanie, na ile okazał się słownym. Kto pozostał jako jedyny żywy spośród wszystkich protagonistów?
W spektaklu, tak jak w żartach przewidywaliśmy z Elą przed jego rozpoczęciem, nie zabrakło oczywiście charakterystycznej dla wrocławskich teatrów wanny. Tym razem obyło się bez wody, choć w pewnym momencie polało się do ustawionej w niej kielichów grające ambrozję mleko. Dzięki półotwartej konstrukcji ta teatralna armatura, dodatkowo wyścielona futerkiem i poduszkami pełniła funkcję kanapy. Twórcze poszerzenie pola walki w przypadku tego standardowego elementu scenografii zasługuje na pochwałę i zachętę. Wanna jako habitat różnych aktywności, praźródło wszelkich scenicznych wzruszeń, azyl, piedestał, miłosne gniazdko, mieszkanko, pole bitwy, klatka uwięzionych namiętności? Czemu nie? Tutaj posłużyła jako miejsce ekspozycji co niektórych bóstw, także tego, któremu „brakowało w dzieciństwie pluszaka”. Chwalebne.
Perypetie bogów kontynuowane były w drugim akcie, rozpoczynającym się od ciekawego rozwiązania scenograficznego: foliowe kurtyny plecione były w warkocz dzięki skoordynowanym ruchom scenicznym aktorów. W ogóle więcej było dynamizmu w tej drugiej odsłonie, gdy już wydawało się, że przedstawienie wytraciło swój dynamizm. To właśnie w tej części bogowie zeszli na Ziemię, spotkali się ze śmiertelnikami, nawiązali z nimi bliskie relacje. Ich ludzkie oblicze przejawiło się wielorako, a literacka pomysłowość Karpowicza została w udany sposób przekształcona w sceniczne dzianie się. Afrodyta („Miłość nie jest wieczna”) wyjednała ułaskawienie Lucyfera, a ten sześcioraki diabeł skarżył się, że jest dyskryminowany. Zaślubiny Ateny i Ozyrysa połączone były z pogrzebem, a na widowni odnalezionych zostało w prześmiewczy sposób wiele powszechnie znanych postaci (mnie przypadło wcielenie „Dantego z zamkniętego zakładu” – niezapomniane przeżycie, uścisk dłoni przyszłej celebrytki, wieczność w pigułce). Gadające chińskie ciasteczko trzymane jako surowy placek przez Balladynę, tym razem z wałkiem w ręku i mąką wokół, dopełniło lekko surrealnej atmosfery pokazu.
W drugim akcie powróciły też lalki. Zrekonstruowana została scena z Olgą ratującą „dresa” Janka. W Kamie (w czerwonej sukience) zakochała się Nike, by ulec spektakularnemu wypadkowi, a Rafał (jako obsługiwana przez trzech mężczyzn lalka) uprawiał miłość z naturalnych rozmiarów Balladyną z krwi i kości („zawsze wszystko muszę robić sama: zamordować siostrę, zabić męża"). W finale bogowie okazali nieoczekiwaną od nich ziemską śmiertelność. I ten, i kilka innych momentów, w tym także liczne zabawy słowne i paradoksalne pomysły, to oczywiście pochodna rozbuchanej, wciąż bardzo młodzieńczej literackości pisarza. Trzeba przyznać, że do studenckiego zespołu aktorskiego (przedstawienie dyplomowe IV roku) taki wybór repertuarowy i adaptacja znakomicie pasowały. Delikatną kobiecą dłoń dało się wyczuć w mizoandrycznych tekstach w rodzaju „jądra bezpośrednio podłączone do mózgu” czy w wyeksponowaniu kobiecości Narracji/ Mojry. To właśnie role żeńskie wypadły też bardziej wyraziście.
Spektakl można uznać za udany. Wprawdzie sam tekst, na którym bazowała inscenizacja, wielkich prawd uniwersalnych ani też oryginalnych komentarzy do bieżącej rzeczywistości nie dostarczył, jednak pozwolił się wypowiedzieć aktorom ze starannością, której mogą im pozazdrościć starsze koleżanki i koledzy. Potknięć aktorskich było jak na dosyć długie przedstawienie bardzo niewiele (wspólnie z Elą nie naliczyliśmy więcej niż trzy), a ciekawe pomysły scenograficzne, wykorzystanie przestrzeni, także za sprawą ruchu scenicznego, oraz fragmenty z udziałem lalek nadały całości charakter teatru znacznie wykraczającego poza recytacje o nienagannej dykcji. Warstwę wizualną uzupełniały używane z powściągliwością (to dobrze!) projekcje, niekiedy uzupełniające wizerunek aktorów, a nie samodzielnie zmieniające charakter przedstawienia (jak to niestety coraz częściej bywa w teatrze). Także muzyka dobrze komponowała się z całością. Reżyserowi, scenografce i całemu zespołowi można z czystym sumieniem wystawić wysoką ocenę.
Jarosław Klebaniuk
Balladyny i romanse – szkic. Reżyseria: Konrad Dworakowski, scenografia: Marika Wojciechowska.
Na podstawie utworu Ignacego Karpowicza.
Teatr Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej, Filia we Wrocławiu, Scena Studio.
Premiera: 30 marca 2012.
14 maja 2012
Fot. Sebastian Mintus