Zdrada matki krzywdzi dziecko. Zdrada żony doprowadza męża do samobójstwa. Dla samej kobiety karą za zdradę jest cierpienie, upokorzenie, porzucenie, śmierć. Nie za dużo jak na jeden spektakl?
Historia opowiedziana przez Ingmara Bergmana w scenariuszu do filmu „Wiarołomni”, wyreżyserowanego przez Liv Ullman w 2000 roku, dziesięć lat później stała się tworzywem dla Artura I. Urbańskiego. W kameralnym spektaklu pokazał on konsekwencje zdrady: rozpad małżeństwa, chorobę dziecka, wreszcie nieuchronny upadek samej zdradzającej. Czterdziestoletnia Marianne (Maja Ostaszewska) decyduje się na romans z Davidem, przyjacielem domu (Redbad Klijnstra). Jej mąż Markus (Adam Woronowicz), po wyjściu prawdy na jaw nie tylko żąda rozwodu, lecz także wyłączności na opiekę nad dzieckiem. Po wielu miesiącach milczenia i porozumiewania się przez adwokata proponuje spotkanie. Zdesperowana matka próbuje odzyskać córkę godząc się na przedmiotowe potraktowanie jako obiekt seksualny. Konsekwencją jest jeszcze jedno poniżenie, gdy opowiada o tym Davidowi. To jednak nie wszystko. Sprawy toczą się niczym w koszmarze. Najrozsądniejsza okazuje się kilkuletnia córka Isabelle (wyjątkowo rozbudowana rola dziecka, w programie w podwójnej obsadzie – Aniela Nykowska /Lena Czaplicka), która unika śmierci. Z pożegnalnego listu ojca dowiadujemy się o tym, jak bardzo zdesperowany był po niekorzystnym dla siebie wyroku sądu. Sam list czyta Pani Jasander (Maria Maj), bohaterka tajemnicy z życia Markusa. Więcej nie potrzebujemy zdradzać, bohaterowie aż nadto robili to w innym znaczeniu.
O tym, że historia nie jest wyjątkowa dowiadujemy się z samego spektaklu, gdy jeden z bohaterów, dyrygent przypomina kulisy powstania młodzieńczego (choć opublikowanych kilkadziesiąt lat później, jako andante opus 60) utworu Johanesa Brahmsa. Kochał się on ponoć sekretnie w Klarze Schuman, żonie innego kompozytora – Roberta. Bliskość relacji zawodowych, częste spotkania i emocje, które im towarzyszą stają się okazją do zaangażowań innych niż towarzyskie czy zawodowe. Nie zawsze bywają one spełniane i właśnie moment takiego zawahania został dobrze wyeksponowany w warszawskim spektaklu. Choć między przyszłymi kochankami nie dochodzi jeszcze do zbliżenia, on wysyła sygnały, że jest zainteresowany, a ona w końcu go uwodzi, inicjując pełen namiętności wspólny pobyt w Paryżu (autobiograficzna aluzja Ingmara z Gun jest aż nadto wyraźna, w programie „Wiarołomnych” opowiada o nich sam dramatopisarz).
„Będzie nam cholernie przyjemnie. Tylko co potem?”, pytał On. „Albo kontynuujemy nasze sekretne uczucia, albo miłość się kończy. Ale ty będziesz zawsze moim najdroższym przyjacielem, Dawidku”, odpowiedziała ona. Ale po powrocie z tego szaleństwa, gdy Ona ponownie zbliżyła się z mężem, On nie dawał za wygraną. Gdy wiarołomny (przecież zdradził także przyjaciela) David przewidywał: „Jedyny kłopot z tobą polega na tym, że ty w ogóle nie potrafisz wyobrazić sobie możliwości katastrofy”, sam nie mógł przewidzieć rozmiaru przyszłego nieszczęścia. Tymczasem chmury zbierały się bardzo wcześnie. Mąż zadzwonił do żony w środku nocy, gdy ta była z kochankiem. Teściowa przez adwokata kazała Marianne jechać do jej rzekomo chorego Markusa. Wychowawczyni małej Isabelle przyjechała do Paryża (ze Sztkokholmu!), żeby zgłosić, że z dzieckiem jest jakiś problem. Najważniejsze jednak i tak rozegra się między nimi dwojgiem.
– Przecież zawsze wiedziałeś, że tak będzie, Dawidku – mówi Ona.
– Chyba cię kocham – odpowiada On.
– Ja nie chcę niszczyć swojego małżeństwa. Chcę mieć wolność. Po prostu Cię proszę, żebyśmy dali sobie trochę czasu.
Gdy rzuciła go listownie, poczuła ulgę, ale On zareagował depresją, bezsennością, rozdrażnieniem i tłumioną agresywnością w kontaktach z podlegającymi mu aktorami. Ona początkowo próbowała dystansować się od jego problemu („Nie wiem, co mogę z tobą zrobić i nie wiem, dlaczego w ogóle wyobrażam sobie, że to ja mam coś z tobą robić”), ale w końcu uległa czy to emocjonalnemu szantażowi, czy to jego męskiemu urokowi i ponownie zaczęła się z nim spotykać, intensywnie, kilka razy w tygodniu, jednocześnie odczuwając dyskomfort z powodu okłamywania męża („Jak możesz mi wierzyć, skoro ja sama sobie nie wierzę – tak często teraz kłamię”). Jednak to pierwsze zbliżenie – „obce, agresywne, pozbawione czułości”, przez nią samą skomentowane: „Wyglądasz, jakbyś się zastanawiał, ile kosztowało to pieprzenie” – wygląda tak, jakby on wymusił na niej seks. Poszarpane ubranie Marianne niekoniecznie jednak oznacza w spektaklu fizyczną przemoc. Ta psychiczna wydaje się bardziej dojmująca i długotrwała. Ona odczuwa ból („byłam przekonana, że każdy dzień jest zły; zapominałam, że żyję w poczuciu ciągłego zagrożenia”), ale prawdziwe cierpienie dopiero nadejdzie.
Mąż, który od początku wiedział o wszystkim (Pani Jasander dopowie więcej, ode mnie się nie dowiecie) i postanowił „wyczekiwać aż namiętność się wypali i wszystko wróci do normy”, w końcu stracił cierpliwość, a walka o dziecko i wmieszanie do sprawy instytucji państwa jeszcze bardziej skomplikowało sprawę. Romans, który zaczął się w czerwcu, latem następnego roku przekształcił się w stały związek. Radość z nieoczekiwanej ciąży nie trwała długo – płód został usunięty. David (alter ego Bergmana) nie wykazał dojrzałości i wdał się romans z inną aktorką, doprowadzając Marianne do rozpaczy i do losu podobnego do losu Ofelii.
Wersja teatralna różni się od filmowej. Za pomocą oszczędnych sugestywnych środków: skromnej scenografii, dobrze wyeksponowanej gry aktorów (szczególnie w rolach kobiecych), gry świateł, zostało stworzone poruszające przedstawienie. Zbyt jednoznaczne odniesienie się do kwestii niewierności, za mało subtelne uchwycenie złożoności uczuć i psychologicznych mechanizmów leżących u podstaw związków to ewentualnie słabości tekstu, a nie inscenizacji. Ta bowiem trzyma w napięciu przez całe trzy godziny, nawet przez przerwę. Rzadko dzwonię do Eli w trakcie spektaklu, ale w tym przypadku antrakt był taką okazją. Nie wiedziałem, jak to się zakończy. Zakończyło się rozczarowująco, nadmiernie moralizatorsko, bo tak chciał sam Bergman, dodajmy, że wbrew faktom, które zainspirowały go do napisania scenariusza. David, jedyny ocalały z trójkąta, skazany został na wyrzuty sumienia za „wiarołomstwo”, inni zaś ponieśli surowsze kary. Wydawałoby się, że wypadki, które do tego doprowadziły miały jakąś fatalistyczną nieuchronność. A przecież miłość i związki to nie tylko cierpienie i śmierć. Gdyby tak było, ludzie nie wchodziliby w bliskie relacje, nie bywaliby też niewierni.
Przedstawienie Urbańskiego ma pewną smakowitość. Teatromanów, nigdy niesytych teatru, cieszy teatr w teatrze, zaś teatr w teatrze w teatrze to rzadkie arcydzieło teatralnej kuchni. W Wiarołomnych klamrą dramaturgiczną jest przesłuchanie przez Bergmana (Władysław Kowalski) aktorki, która opowiada niby o Marianne jako o kimś trzecim, w rzeczywistości zaś o sobie. „Bawimy się i fantazjujemy”, podkreśla wielokrotnie reżyser, ale w rzeczywistości, jak się ostatecznie dowiadujemy, są to wspomnienia zza grobu. Aktorka opowiada więc rzekomo o innej aktorce, zarówno o jej życiu prywatnym, jak i teatralnym (kochanek jest jednocześnie reżyserem). A wszystko to dzieje się oczywiście na scenie TR, niezmiennie stawiającej ponadprzeciętne wymagania swoją fatalną akustyką. Tym razem aktorzy poradzili sobie bardzo dobrze. Zarówno zdradę, jak i jej możliwe konsekwencje pokazali umiejętnie i poruszająco. Atrakcyjna w wielu różnych strojach Maja Ostaszewska przekonująco przypomniała o tym, że pokusa może być boleśnie realna.
Jarosław Klebaniuk
Wiarołomni. Reżuseria: Artur Ildefons Urbański, scenografia: Magdalena Maciejewska.
Na podstawie utworu Ingmara Bergmana w przekładzie Tadeusza Szczepańskiego.
TR Warszawa.
Premiera: 31 stycznia 2010
Fot. www.trwarszawa.pl