Trudno artystom TR odmówić dobrych intencji. Jednak egoiści krzywdzący i ponoszący karę zestawieni ze swoimi ofiarami to za mało, aby coś interesującego opowiedzieć. Zwłaszcza jeśli mówi się niewyraźnie.
Dążenie do rozkoszy nie zważające na normy moralne i koszty, które ponoszą inni ludzie staje się udziałem nie tylko cynicznych bogaczy. Jednak to właśnie Lord Worton, zwany Harrym namawia swojego młodego podopiecznego do korzystania z życia. Programowe transgresje („Tylko święte rzeczy godne są zerżnięcia”), instrumentalne traktowanie kochanków („Najgorszą rzeczą każdego romansu jest to, że oddziera nas z romantyzmu”), nadmierna koncentracja na zmysłowości („Jeśli ktoś się uprze, to seks może iść w parze z miłością”) i nieliczenie się z uczuciami innych ludzi („Przyszedłeś go pocieszyć, zastałeś go pocieszonego i jesteś wkurwiony”) czynią z niego postać mało sympatyczną. To jego wpływ sprawia, że Dorian Gray pogrąża się w pustym hedonizmie („Ja nie szukam szczęścia. Ja szukam rozkoszy”), odrzucając rozkochaną w nim nastoletnią aktorkę doprowadza ją do samobójstwa, a w końcu zabija także malarza, który stworzył tytułowy portret naturalnej wielkości.
Chociaż sam Oscar Wilde przyznawał się do duchowego pokrewieństwa i zdanie „Każdy portret malowany w natchnieniu jest portretem artysty, nie modela” można odnieść także do jego książki, to wbrew sugestiom niektórych komentatorów trudno znaleźć w niej manifest stawiający sztukę dla sztuki jako naczelny cel artystów. Zachwycony pięknym młodzieńcem malarz Bazyli nie traktuje go tylko jako obiektu artystycznego, w wręcz przeciwnie – jako godnego adoracji człowieka. Tak więc twórczość przeplata się z pożądaniem, a sztuka wysoka z wyrazistym, ukrytym pod naciskiem społecznej krytyki, elementarnym sensualizmem w homoseksualnym wydaniu. Dystansowanie się do własnych uczuć pozostaje raczej w sferze zalecenia („Bazyli, stań się obserwatorem własnego życia, a uwolnisz się od jego cierpień”), zaś rozwiązanie prywatnych dylematów okazuje się tragiczne.
Inscenizacja Michała Borczucha bierze z oryginalnego utworu oś fabularną i atmosferę dekadencji, jednak wykracza znacząco poza tekst. Bardziej dosadne współczesne słownictwo, odwołania do takich nieznanych jeszcze Wilde’owi zjawisk kulturowych jak katalogi z samochodami czy esemesy, wreszcie wyeksponowanie seksualności – oto narzucające się cechy spektaklu. Rozmowy toczone między mężczyznami w trakcie stosunków Harry’ego z żoną Gladys, przedstawienie Sybilli Vane jako irracjonalnej i nieudolnej aktoreczki, wreszcie twierdzenia w rodzaju: „Żadna kobieta nie może być geniuszem. Jest rodzajem dekoracyjnym. Nic nie ma do powiedzenia, ale to nic potrafi powiedzieć pięknie”, może i oddają dystans do kobiet samego Wilde’a, ale w spektaklu mają wydźwięk wyjątkowo mizoginiczny.
Pośród środków użytych przez scenografkę obok olbrzymiego portretu znajdujemy wielkie łóżko na środku sceny, używane do aktów seksualnych i kurtynę zasuwaną, by wprowadzić dodatkowy wątek. Denerwującej muzyce towarzyszy równie nieznośna choreografia, zaś pomysły na poszczególne interakcje postaci nie tworzą spójnej narracji. Wprowadzający reporterski dialog między bonvivantem i artystą zapowiada nowoczesne przedstawienie z klarowną koncepcją reżyserską. Dostajemy jednak rozwlekłe, chwilami zupełnie pozbawione napięcia wymiany między aktorami. Na scenie o kiepskiej akustyce kwestie wypowiadane były dosyć niedbale, na tyle, że niektóre, zwłaszcza te głoszone tyłem do widza, okazały się wręcz niezrozumiałe. Przykro to przypominać, ale odtwórca głównej roli powinien pamiętać, że nawet w atmosferze dekadencji tekst indywidualnie podawany powinien być zrozumiały. Inaczej dramat przestaje być dramatem, staje się bełkotem.
O ile pierwsza połowa spektaklu mogła budzić jeszcze zainteresowanie, o tyle nieznośne było rozciąganie drugiej i nachalne przytrzymywanie widza torsami mazanymi farbą, mało zasadną wulgarnością (żona pyta męża nie tylko, czy chciałby „przelecieć” Doriana, ale roztacza fizjologiczno-anatomiczne możliwości), wreszcie zupełną nagością. Trudno było dostrzec jakąś celowość w tych zabiegach, ale skład widowni – niemal wyłącznie młodzi i bardzo młodzi ludzie – wskazywał, że grupą celową stanowili odbiorcy pod dużą presją biologicznych potrzeb, poszukujący nowych punktów widzenia. Od wysokiego teatru wymagać by można jednak jakiejś większej dojrzałości.
Pewne wyjaśnienia intencji twórców spektaklu odnaleźć można było w końcowym monologu wygłoszonym na stercie książek (lub czasopism). Główny bohater stwierdził, że nie jest samym Dorianem Grayem, a zaledwie jego koncepcją, a więc nazywa się Elvis Presley, James Dean, Marylin Monroe, Jimmy Hendrix, Janis Joplin, Jim Morrison czy Kurt Cobain. Wszyscy ci tragiczni, przedwcześnie zmarli idole zachowali młodość, atrakcyjność i zostali zapamiętani niejako u szczytu popularności. Dorian, choć w sztuce 58-letni, daleki od wieku kojarzonego z największym uwielbieniem współczesnych masowych odbiorców, stanowił więc symbol celebryckości, prymatu urody nad rozumem, samouwielbienia nad krytycyzmem, próżności nad pracą i rozwojem.
Tylko czy wymienieni aktorzy/ aktorka, piosenkarze/ piosenkarka dają się sprowadzić do najsilniej choćby oddziałującego wizerunku? Czy oni swoimi występami malowali sobie portret, jak Dorian, czy też właśnie tak im po prostu wyszło, że stali się sławni, a nie zatroszczyli się choćby o dożycie do średniej, nie mówiąc już zachowaniu nieskazitelnej fizyczności? Czy byli podobnie egoistyczni i okrutni jak bohater Wilde’a? Wydaje się, że porządek estetyczny modela- hedonisty to jednak zupełnie coś innego niż artystyczny nieład estradowych czy ekranowych idoli. Ci ostatni w dużej mierze malowali się sami. Dorianowi wystarczyło, że był i znalazł admiratora. Samą swoją cielesnością wzbudził podziw i pożądanie. A to przecież dla większości artystów sceny cel najprawdopodobniej drugorzędny, jeśli jakikolwiek.
Trudno artystom TR odmówić dobrych intencji. Problem z uwspółcześnieniem klasyki końca XIX wieku polega jednak na tym, że nadmiar poprawek i korzystanie z dzisiejszej wolności niedostępnej przed 120 laty wcale nie musi wychodzić na dobre przedstawieniu. Sama zmysłowość, pozanormatywność, przerysowanie schematycznych bohaterów we współczesność nie wystarczą, by poruszyć egzystencjalne kwestie, jakich oczekiwać by można od teatru sięgającego po klasykę. Hedonistyczny manifest bez kontrapunktu, złamania go choćby ironią czy wieloznacznością, prowadzi do mało zajmującego rozwiązania. Egoiści krzywdzący i ponoszący karę zestawieni ze swoimi ofiarami to za mało, aby coś interesującego opowiedzieć. Zwłaszcza jeśli mówi się niewyraźnie.
Jarosław Klebaniuk
Portret Doriana Graya. Reż. Michał Borczuch, scenografia i kostiumy Anna Maria Karczmarska.
Na podstawie utworu Oscara Wilde’a w przekładzie w przekładzie Marii Feldmanowej, w adaptacji Michała Borczucha i Szymona Wróblewskiego.
TR Warszawa.
Premiera: 3 marca 2009.
Fot. Stefan Okołowicz, www.trwarszawa.pl