Kapitalna rola Anna Ilczuk w pewnym sensie „zrobiła” cały spektakl. Nie sposób było się nie uśmiechnąć, gdy prosiła niczym natrętne dziecko: „Mario, opisz występek”
Przedstawienie rozpoczęło się w wolnym tempie i przez większość czasu tak się toczyło. Początkowe sceny były tak mało widowiskowe, że mogłyby niemal bez szkody dla efektu zagościć w radiu. Surowość scenografii, zwyczajność strojów, monotonia i brak ekspresywności w podawaniu tekstu – wszystko to oczywiście mogło być uzasadnione czerpaniem z eseistycznych, sprawozdawczych fragmentów prozy Enquista. Groziło jednak stworzeniem płaskiego, niejakiego przedstawienia. Pierwszym zwiastunem tego, że niebezpieczeństwo być może zostanie jednak zażegnane było sprowadzenie się przez Blanche (Anna Ilczuk) na czworaki i epatowanie wulgarną seksualnością. Wkrótce też aktorom spuszczono z nieba stroje imitujące te z odgrywanej epoki, prowokując u widza niegrzeczne, choć na szczęście ciche pytanie: „Czyżby nie zdążyli przebrać się wcześniej?” Zważywszy, że spektakl rozpoczął się z opóźnieniem, przypuszczenie takie nie było zupełnie bezzasadne. Jednak z czasem sceniczności pojawiło się więcej, a nieśpiesznie budowane napięcie towarzyszyło rzeczywiście frapującej historii. Warto podkreślić, że Cezary Iber opracował tekst w bardzo efektywny sposób: wyeliminował niemal zupełnie literackie słabości oryginału, pozbywając się niepotrzebnie egzaltowanych komentarzy narratora i patosu, który tak raził w prozie szwedzkiego pisarza. Zachował to, co w opowieści najlepiej dało się pokazać na scenie. Wbrew pozorom nie był to związek dwóch kobiet.
Napisy zrobione kredą na ścianach przez tytułowe bohaterki „Nic takiego by się nie wydarzyło, gdybym była mężczyzną” są komentarzem do tych fragmentów ich życiorysów, w których płeć odegrała zasadniczą rolę. Blanche Wittman, najsłynniejsza pacjentka profesora Charcota była obiektem demonstrowanym innym mężczyznom podczas seansów leczenia histerii. W sztuce stanowi przykład obrazujący absolutną władzę psychiatrów nad pacjentkami – władzę, dodajmy, zupełnie nieuzasadnioną poziomem ówczesnej medycyny (po śmierci Charcota, jak dowiadujemy się w trakcie spektaklu, wszystkim pacjentkom ustąpiły objawy). Dopiero uwiedzenie lekarza przez pacjentkę i śmierć, która była jego konsekwencją, nadało ludzki wymiar ich relacji i przywróciło podmiotowość Blanche.
W odniesieniu do Marii Skłodowskiej-Curie (Marta Zięba) napis stosował się w jeszcze większym stopniu. Po ujawnieniu przez prasę jej, już jako wdowy, romansu z żonatym mężczyzną, komitet noblowski zniechęcał ją do odebrania nagrody. Podobne wydarzenia, jeśli ich bohaterem byłby naukowiec-mężczyzna w ogóle nie zostałyby odnotowane, a jeśli nawet, to na pewno nie z takim potępieniem. Podwójne standardy w odniesieniu do seksualności obu płci obowiązują do dziś, jednak brak rozdzielenia życia prywatnego i osiągnięć naukowych stanowił z pewnością cechę tamtych pruderyjnych czasów. Pochodząca z Polski noblistka została też skonfrontowana z Freudem (Michał Opaliński) i to właśnie zderzenie postaci stanowi inny interesujący, choć drugoplanowy wątek sztuki.
Konfrontacja Marii i Zygmunta na scenie miewa formę konfrontacyjnych póz, Chemiczka z całą pewnością reprezentowała twardą, racjonalną naukę, podczas gdy mizoginiczny psychoanalityk, traktujący z góry swoje potencjalne pacjentki, wydawał się irracjonalny i nieobiektywny. W obecności Blanche czytającej opis eksperymentu przeprowadzonego na niej samej Freud rozebrał się i założył głowę wilka – przestał być współczującym i szanującym innych człowiekiem, zamieniając się w pozbawione ludzkich uczuć zwierzę. Dopiero wejście Skłodowskiej zmusiło go do rezygnacji z tego wcielenia. Aby stawić czoło naukowej oponentce potrzebował innej zewnętrzności. Jednak, gdy przedstawicielka nauk ścisłych wytknęła mu przypadek Anny O. (Berthy Pappenheim), pacjentki, której stan pogorszył się znacząco, wpadł we wściekłość. W innym momencie, nawiązując do jej skandalizującego romansu, prostacko oskarżył Marię: „Kto się parzy jak zwierzę, wyląduje pod pręgierzem”. Przez cały spektakl zresztą konsekwentnie był przedstawiany jako postać słaba i antypatyczna. To samo dotyczy zresztą drugiego męskiego protagonisty.
Charcot (Wiesław Cichy) nawet w jednej z ostatnich scen, gdy siedział z Blanche na brzegu sceny, zachował dystans i chłód. Poruszona do głębi i takoż poruszająca widza kobieta różniła się od niego zaangażowaniem w związek i głębią doświadczanych uczuć. Ta obojętność lekarza, nawet w miłosnej scenie, to albo celowy zabieg reżyserski (bardziej prawdopodobne), albo niedogranie dosyć oczywistej sceny wspomnieniowo-miłosnej. Ludzkie oblicze pokazał Charcot rozbierając się do naga i oddając ducha po wystrzeleniu w łuk histeryczny. Jednak wcześniej ożywiał się jedynie cytując Szekspira, nie zaś w swoim podstawowym lekarskim wcieleniu. Te przejścia między językiem nauki a językiem miłości stanowiły zresztą najbardziej interesujące momenty – także żeńskie bohaterki doświadczały takich komunikacyjnych przemian.
Przestawienie było wciągające dzięki dobrze poprowadzonej, skompilowanej z różnych wątków, historii. Artystycznie ocenić je jednak można jako nierówne. Różnorodne zabiegi formalne nie składały się bowiem w spójną całość. Pojawiająca się raz na pierwszym planie, raz z tyłu sceny w erotycznych wygibasach bardzo sprawna tancerka zwracała uwagę, lecz była niekonieczna. Śpiew po angielsku z uwagi na sympatię dla wszystkich aktorów (żadnemu go nie oszczędzono) nie powinien być komentowany. Jedynie Marta Zięba (Sweet little Anna) poradziła sobie z tą częścią występu w pełni zadowalająco. Wejście powieściowej przyjaciółki Blanche – Jane Avril z pewnością ożywiło spektakl, nie tylko dzięki ekspresywnemu występowi Haliny Rasiakówny, lecz także za sprawą oryginalnej sukni (już w „Berku Joselewiczu” niezwykłość szat wyróżniała ją jako tamtejszą „Kościuszkę”). Ciekawe operowanie światłocieniem i otoki wokół postaci z tyłu sceny zapadły w pamięć, jednak niepotrzebnie trafiły do niej także jakieś niewyraźne odgłosy, których treść i funkcja pozostanie nieznana szerszemu odbiorcy. Jako tło dla kwestii wygłaszanych przez aktorów z pewnością były zupełnie zbędne. Także ostatnia scena nie stanowiło dobrej klamry spinającej całość. Cieszyć mogło wypomnienie świętemu Pawłowi mściwości, lecz przypominanie ciężkiego losu kobiet, walczących z męskimi wymysłami po raz kolejny, spokojniej i pogodniej, po bardzo mocnym zakończeniu zasadniczej części spektaklu, przypominało trochę zakończenia hollywoodzkich filmów. Teatr ich nie potrzebuje.
Na pochwałę zasługuje natomiast, jak rzadko, wykorzystanie projekcji na ekranie z tyłu sceny. W oszczędnym scenograficznie, chwilami ascetycznym wręcz spektaklu, było to w pełni zasadne. Obrazy Charcota przedzierającego się nago przez dziki las dobrze komponowały się ze odgrywaną sceną. Także relacje między głównymi bohaterkami ukazane jako zapasy w torfie (aluzja do rozrywki pożądanej przez niektórych mężczyzn – z błotem lub kisielem zamiast torfu) stanowiły ożywczy element w zdominowanym przez recytacje przedstawieniu.
Były też w Blanche i Marie co najmniej dwa naprawdę zabawne momenty. Jeden stworzyła Anna Ilczuk, której kapitalna rola zresztą w pewnym sensie „zrobiła” cały spektakl. Nie sposób było się nie uśmiechnąć, gdy raz po raz prosiła przyjaciółkę, niczym natrętne dziecko: „Mario, opisz występek” (owym występkiem był oczywiście wspomniany romans). Drugim źródłem wesołości był dowcip, stanowiący jakąś cezurę między dwoma fragmentami przedstawienia. Dziecko, które było świadkiem fizycznej miłości rodziców, po chwili zostaje przyłapane na seksie z własną babcią. Oto, co mówi do zaszokowanego ojca: „Co, nie jest już tak zabawnie, gdy to jest twoja matka?”
Zabawnie nie było jednak wtedy, gdy aktorzy musieli przeciskać się przed pełnym widzów rzędem, który podobno był wyłączony (nie sprzedawano biletów na te miejsca). Sugestywność Wiesława Cichego w podawaniu szekspirowskiego tekstu sprawiła, że jedna z nielegalnie (zapewne dzięki kumoterstwu kierowniczki widowni) siedzących tam dam omal nie zdecydowała się pójść z amantem, jak kazał. To nie pierwszy przypadek, gdy widzowie, którzy kupili bilety z dużym wyprzedzeniem, aby mieć przed sobą scenę, a nie wymieniających uwagi właścicieli wejściówek lub znajomych bileterek, mogą poczuć się oszukani. Teatr rzeczywiście jest, co prawda, miejscem nieustannego udawania, ale akurat szacunek obsługi dla widza powinien być autentyczny.
Można mieć nadzieję, że także inne niedoróbki zostaną wyeliminowane w późniejszych występach. Potknięcia w tekście, a nawet pomyłka rzeczowa (w 1828 roku preparaty kosmetyczne z radem nie były jeszcze dostępne w ofercie handlowej) zapewne zostaną wyeliminowane. W przeciwnym razie pierwszy rząd spokojnie, sam z siebie pozostanie pusty, nie tylko on zresztą.
Jedną z kulminacyjnych scen spektaklu był trwający godzinę eksperyment, w którym zawieszona na linach Blanche odgrywała atak choroby przeradzający się w miłosną ekstazę. W głębi sceny widać było twarze mężczyzn, najprawdopodobniej pracowników technicznych ciągnących za liny podnoszące Annę Ilczuk na wyżyny jej aktorstwa. Nie wiadomo, czy twarze te były widoczne z drugiego rzędu, bo tak zaordynował reżyser, czy też po prostu nie zaciemniono ich odpowiednio. Tak czy inaczej powinny tam pozostać. To są twarze spragnionych taniej sensacji bywalców Chorcotowskich seansów, na których kobiety sprowadzane były do roli chorego ciała. Twarze, którym nie było dane oglądanie widowiska, ukazującego skomplikowane, piękne kobiety i nie dorastających do nich słabych mężczyzn sprawujących władzę.
Jarosław Klebaniuk
Blanche i Marie. Opracowanie tekstu i reżyseria: Cezary Iber. Scenografia: Paula Jaszczuk.
Na podstawie tekstów Pera Olova Enquista.
Teatr Polski we Wrocławiu, Scena Kameralna.
Premiera 2 grudnia 2011 roku.
4 grudnia 2011
Fot. www.filmweb.pl