Śmierć w kichnięciach absurdu

Jarosław Klebaniuk
Jarosław Klebaniuk
Kategoria teatr · 23 października 2011

Masowe zejścia na skutek hiszpanki swego czasu zadały bliskim ofiar więcej cierpienia niż wojna światowa. U progu sezonu influenzy Masztalski próbuje wzorem Monty Pythona jak zawsze patrzeć na jaśniejszą stronę… śmierci

Podróże pociągiem były już tematem Opowieści kolejowych wystawianych onegdaj przez Ad Spectatores. Tym razem opowieść dotyczy epidemii grypy, która w latach 1918-1919 pochłonęła 15 proc. populacji. Wiele spośród 50 milionów ofiar umarło w ciągu kilkunastu godzin od pierwszych objawów. Czy te zdarzenia sprzed niemal wieku mogą stać się inspiracją do stworzenia czegoś zabawnego? Pozytywne rezultaty sięgania po fakty historyczne mieliśmy niedawno w spektaklach w Arsenale: Bracia przeklęci i 40 tysięcy do tyłu. W pierwszym absurdalne poczucie humoru Macieja Masztalskiego pożywiło się drugą wojną światową, w drugim zaś – pierwszym kongresem intelektualistów we Wrocławiu i kradzieżą obrazu przez pewnego Włocha we Francji. Także akcja Pieniądze są w… toczyła się w sercu Europy. Umiejscowienie kolejnego spektaklu w salonce pociągu jadącego z Zagrzebia do Lozanny wydaje się naturalną konsekwencja geograficznych fascynacji Autora. Czarny humor zakaźne choroby śmiertelne przejawiają natomiast od wieków. Wystarczy tylko wychwycić jego przejawy, zapisać i zaordynować odegranie na scenie. W przypadku teatru z siedzibą w browarze to wydaje się proste.


Źródłem zabawności było w Hiszpance zderzanie banalnej gry w brydża z perspektywą bliskiej śmierci, pretensjonalnych salon(k)owych zachowań przedstawicielek elity – z ich wypowiedziami nie świadczącymi bynajmniej o jakichś wyjątkowych manierach, nadętych przejawów zawodowej, ideowej czy klasowej tożsamości – z żałosną niemożnością wyjścia poza perspektywę własnych doświadczeń i aspiracji. Cztery kobiety stanowiły postacie bardzo wyraziste i zasadniczo śmiechu warte.


Akuszerka (Dorota Łukasiewicz-Kwietniewska), z papierosem w ustach, która sama sześcioro dzieci urodziła („Rodziłam kiedyś w deszcz”; w tle sentymentalna muzyka), a dziesięć tysięcy odebrała („Koty spółkowały w trakcie porodu”) nieustannie wracała do swoich doświadczeń z produkcją noworodków. Zdawała się czerpać ze swoich demograficznych zasług poczucie własnej wartości. Chełpiła się odbieraniem porodu w trudnych warunkach, opisując szczegóły azjatyckiej operacji, w wyniku której dziecko urodziło się żywe („Żyje do dziś. To było cztery dni temu”). Kolejarza Michela (Dominik Fraj) traktowała z pewną obcesowością („spierdalaj”), jednak gdy sama spotkała się z podobnym brakiem zainteresowania ze strony celnika („—Wie pan chociaż, ile razy rodziłam? – Chuj mnie to obchodzi”), zareagowała na to zachowanie kokieterią i erotycznym dotykiem dłoni. W ekstremalnej sytuacji, gdy okazało się, że nie może z koleżankami dokończyć robra, skomentowała własne brydżowe niespełnienie odwołując się do swojej profesji: „to jakby do połowy urodzić dziecię, to jakby urodzić jedno z dwojga bliźniąt”. Rozpacz potencjalnie mogłaby dotyczyć zgonu towarzyszek podróży, jednak w rzeczywistości stanowiła pochodną karcianego zapału. Pozbawiona uprzedzeń etnicznych Akuszerka, tak niechętna przyjmowaniu dodatkowych podróżnych do salonki, wykazała wcześniej ochoczą przychylność wobec Indianina. Czyżby ewentualne rodzenie po raz siódmy nie było jej straszne? A może, w przeczuciu nieuchronnego końca, zapragnęła pozanormatywnej rozkoszy na szezlongu niczym bohaterowie powieści Romana Bratnego w kanale, w obliczu wpadnięcia w ręce hitlerowców?


Chętnie wspominającą swoją przeszłość postacią była też Sufrażystka (Aleksandra Dytko). Z długą fajką w ustach – być może sennym symbolem łatwo interpretowanym przez rozwijający się Freudowski ruch psychoanalityczny – opowiadała o wyczynach swoich i innych aktywistek walczących o emancypację. Te dzielne kobiety łamały kości i paliły domy politykom, a nawet wychłostały służbę za oddanie, z jakim pracowała dla Churchilla. Przedwojenne, pochodzące z lat 1910 – 1912, próby obalenia systemu opartego na męskiej dominacji, rozpamiętywane były z dumą, sentymentem, niekiedy zaś patosem, kontrastującym cokolwiek z nikłą podniosłością czynów. Bohaterska śmierć jednej z sufrażystek pod kopytami konia niewiele tylko mniej była groteskowa od nagłego zgonu doktora Urbino z „Miłości w czasach zarazy”, gdy próbował złapać zbiegłą papugę. Starcie słowne ocalałej z represji Surfrażystki z Akuszerką miał za podłoże odmienne spojrzenie na sprawy rozrodczości. Ta nieco karykaturalna zapowiedź współczesnych sporów wyzwolonych feministek z kobietami tradycyjnymi była jedną z najbardziej zaskakujących scen w spektaklu.


Parodią bony, a może (jak chce Ela, dobrze, żono, niech ci będzie) matki, próbującej edukować uczennicę, a może córkę, była Damesa (rzadko ostatnio grająca w Ad Spectatores Helena Sujecka). Jej komentarze na temat używalności odpowiedzi, słów (choćby „tak” i „nie”), stanowczość, z jaką potępiała ewentualnych odstępców od tych reguł językowego dobrego wychowania, swoboda, z jaką rozpoznawała wyjątki od tych zasad, wreszcie uczynienie z siebie wyjątku generalnego – wszystko to potęgowało wrażenie absurdalności całej sytuacji. Swoboda i szybkość, z jaką Damesa rozdawała karty, pozwalały rozpoznawać u niej duże towarzyskie obycie. Instrukcje, które wydawała podopiecznej odnośnie tego, jak reagować na karty pornograficzne zdradzały światowe maniery. Dokonany zakup „biblii z klątwą ojca świętego i katechizmu gratis” od domo-, a może salonkokrążcy, zasadniczo świadczył o jej pobożności. Natomiast sposób zapłaty za te święte dzieła literackie doskonale obrazował hipokryzję, właściwą dla większości bogobojnych niewiast, nie posiadających aktywów innych niż urodziwe i posłuszne córki. Gdy już piętnastominutowa zapłata została dana na stronie szafarzowi natchnionych ksiąg („Przyjmę każdą zapłatę”, oznajmił wcześniej ten skromny człowiek), dziewczę wróciło przy dźwiękach współczesnego songu „I’m crusified” („Jestem ukrzyżowana”). Obcowanie ze słowem bożym wymaga najwyższych poświęceń, zaś zapał młodziutkiej Westny (Anita Balczerzak) do nauki nie był mniejszy niż czczenie matki swojej (no tak, nie bony przecież, dziękuję, Elu). „Ja nie wiem, jak pomieszczę tę całą skomplikowaną wiedzę w mojej małej głowie”, reagowała córka na kolejne mądrości, dotyczące tego, co wypada, co zaś nie w towarzystwie, aby nie zostać zaliczonym do „chamów” i „bydła”. Serce rosło, gdy we wzajemnej relacji rodzicielki z latoroślą, zdawało się spełniać przykazanie numer 4, lecz także i to siódme – wszak nieuczciwe kobiety z łatwością wyłudziłyby książki od obnośnego sprzedawcy, te zaś uregulowały rachunek.


Kpiarski charakter miała także śmierć jednego z dodatkowych podróżnych, nie pierwszego zresztą, o czym świadczyły opróżnione butelki szampana na stoliku. Choć przybył w masce gazowej, Akuszerka próbowała go dodatkowo prewencyjnie zaopatrzyć w chusteczkę do nosa, wskazując na własny węch jako detektor tytułowej choroby. Gdy, kichnąwszy, wyzionął ducha, próba wyrzucenia go przez okno – już nie żywego, jak wcześniej sugerowały kobiety – okazała się zbyt trudna. Trzy czwarte, które wystawało przez okna, zostało nawet posądzone o próbę przemytu.


W rolach Maszynisty, Porucznika, Celnika, Indianina i Sprzedawcy Biblii wystąpił Marcin Chabowski. Przekonująco zagrał te komiczne postacie, a w jednej ze scen wprowadził nawet pewien fałszywy trop, sugerując, że być może zastąpi Maszynistę (samego siebie?), który wcześniej „oszalał i wypadł”. Jednak ani dźwignia przyspieszająca pociąg, ani hamulec nie zostały nierozważnie użyte, choć przesz dłuższą chwilę na to się zanosiło. To nie katastrofa kolejowa (zapowiedź samolotowej opisywanej niedawno wielostronnie w sztuce 10.04) stanowiła radykalne rozwiązanie akcji, lecz wirus tak aktywny i niepowstrzymany, że końcowa scena gry w karty przebiegała raczej z udziałem widm, niż znanych wcześniej bohaterek.


Spektakl miał ciekawą scenografię. Podłużną przestrzeń sceny udało się podzielić na salonkę i część, w której rozgrywały się fragmenty z korytarza wagonu i maszynowni. Operowanie światłem – żółtym, czerwonym, zielonym – pozwalało nadawać poszczególnym scenom różne odcienie realizmu i radykalizmu. Dobrze dobrana muzyka, przede wszystkim zaś, kostiumy, w których bardzo dobrze prezentowały się aktorki, wszystko to uczyniło „Hiszpankę” widowiskiem wartym obejrzenia. To wprawdzie teatr rozrywkowy, o zróżnicowanym poziomie humoru, skierowany do specyficznego odbiorcy, lecz dobrze zrobiony, bez dłużyzn i automatycznego eksploatowania klisz, które tak drażni w komediach głównego nurtu. Najnowsza premiera Ad Spectatores z pewnością nie rozczaruje stałych bywalców, nie zniechęci też zapewne nowych inteligentnych teatromanów ani – skoro sufrażystki o to walczyły – teatromanek.

 

Jarosław Klebaniuk

 

 

 

Hiszpanka. Reż. Maciej Masztalski.
Na podstawie tekstu Macieja Masztalskiego.


Teatr Ad Spectatores, Scena w Browarze Mieszczańskim.
Premiera 21 października 2011.


21 października 2011