W jednym z najciekawszych spektakli Dialogu zobaczyliśmy prawdziwie transgresyjny teatr. Artystyczna prowokacja posłużyła ważnemu celowi – zakwestionowaniu idei nacjonalizmu. Przekonaliśmy się, że nie jesteśmy tylko świadkami.
Początek nie zapowiadał niczego burzliwego. Siedmiu mężczyzn leżało na scenie z instrumentami i po kolei zaczynali na nich grać. Ani puzon, ani akordeon, ani werbel, ani bęben, ani kontrabas, ani trąbka, ani klarnet nie były w stanie pojedynczo lub pospołu wywołać jakiegoś międzynarodowego skandalu. Owszem, zagrały liryczną melodię, a sprawność muzyczną aktorów, którzy potrafili wydobyć pasujące do siebie dźwięki leżąc i bez dyrygenta, można było tylko podziwiać. Dopiero jednak, gdy odłożone instrumenty przestały przeszkadzać, wypadki potoczyły się szybko. Najpierw po kolei wypowiadali krótkie wspomnienia zmarłych ludzi teatru i ekranu, których wspólną cechą było to, że istotną rolę w ich życiu odegrała „scena walenia konia w spektaklu „Hej, Słowienie” Olivera Frljicia”. Jedni z nich po prostu grali ją w teatrze, inni ćwiczyli podczas jazdy samochodem, jeszcze inni po prostu przeżyli ją w sposób, który zaważył na ich życiu. Te pełne smutku, chwilami łzawe medialne klepsydry w pewnym sensie powróciły później, gdy aktorzy wspominali – niektórzy zupełnie nago, z członkami na równi z twarzami wyrażającymi smutek – w jakiej sytuacji zastała ich wiadomość o śmierci towarzysza Josifa Bros Tito. Ten symbol politycznej poprawności minionej epoki, człowiek, którego wizerunki obecne były we wszystkich miejscach Jugosławii, zapewne nie byłby zachwycony, gdyby skonstatował, że w konstrukcji słoweńskiego spektaklu wystąpił w charakterze kulturowego rekwizytu zbliżonego rangą do aktu masturbacji w nowoczesnym dramacie. Nie byli też zapewne zachwyceni tak zwani patrioci, nie tylko zresztą słoweńscy, gdyż festiwalowe przedstawienie zostało poddane adaptacji do warunków polskich.
„Co jest, na co się gapicie, polskie piczki?”, zagadnął nieuprzejmie jeden ze słoweńskich aktorów. Gdy potem objaśniał, dlaczego w spektaklu nie pojawiła się scena kierowana zazwyczaj do słoweńskiej publiczności, jego wyjaśnienia także cechowała pewna obcesowość. Zarzucał mianowicie nam, Polakom, że czujemy się widać bardzo ważni, skoro uważamy, że sam Putin rozpylił mgłę, aby roztrzaskać samolot, a Kaczyński zostanie pewnie teraz świętym, podobnie jak umiłowany przez nas Wojtyła. Ocenił, że jesteśmy bezmyślni, skoro wybieramy sobie polityków, którzy wciąż więcej i więcej publicznych pieniędzy oddają kościołowi, a także postraszył nas, że będziemy siedzieć przez kolejne cztery godziny, aż zaczniemy myśleć. Później wielokrotnie jeszcze, także zbiorowo, byliśmy określani „kurewską publicznością”, jednak ku naszej uciesze i powszechnej akceptacji, gdyż, o ile się w swoim pochłonięciu spektaklem zorientowałem, nikt z nas nie wyszedł. Relacjonuję to wszystko własnymi słowami nie tylko z tego powodu, że w tym pochłonięciu swoim nie zrobiłem notatek, ale też i dlatego, że to moje własne słowa mogłyby być, no, może z wyjątkiem tych o publice takiej i siakiej, a może nawet przy jakiejś okazji były, w każdym razie te o mgle, pazernym kościele i kulcie jednostki (przepraszam, że nieskładnie piszę, ale jeszcze nie mogę się pozbyć ekscytacji, gdy sobie przypomnę tamten teatralny wieczór). Nie spodziewałem się jednak, że usłyszę je ze sceny. Trzeba było kogoś z zagranicy, kto wyjedzie bezpiecznie i wróci do swojego własnego „patriotycznego” bagienka, żeby powiedział nam prosto w oczy, jacy jesteśmy żałośni z naszym poczuciem, jak to świat się wokół nas kręci, a przywódców mieliśmy takich wpływowych, że warto było ich spektakularnie strącać na ziemię i z zimną krwią dobijać z pistoletu, bo tacy byli mężni, że nie zginęli od upadku w rozpędzonym aeroplanie.
Konstrukcja całego spektaklu oparta była na szoku wynikającym już to z zaskoczenia, już to z kontrastu. Pierwsze obraźliwe słowa okazały najmocniejsze, bo następnych można się już było spodziewać. Jednak pokłady nienawiści na tle narodowościowym, które odegrali aktorzy do końca kontrastowały z łzawymi melodyjkami o miłości i pięknie przyrody, jakie były grane i śpiewane. Gdy po genialnej wprost scenie wypytywania jednego z kolegów o chorwacką babcię, domek w sąsiednim kraju, jacht i flagę na jego maszcie, wreszcie o kontakty z obcymi etnicznie sąsiadami, wydawało się, że te wrogie zaczepki były tylko żartem, a za sprawą rzewnej melodii między kumplami zapanowała harmonia i wzajemna sympatia, nagle jeden z aktorów zastrzelił „nieczystego etnicznie” kolegę. Później ginęły kolejne osoby, którym wypominano zupełnie błahe sprawy, stawiające ich rzekomo w podejrzanym świetle. Bodaj najpoważniejszym zarzutem było posiadanie żony należącej do innej postjugosłowiańskiej nacji. Jedna z kobiet przed śmiercią została zgwałcona, ciało mężczyzny zbezczeszczone aktem onanizmu, wszyscy ciągnięci byli za nogi po ziemi. Trupy przykrywane były flagami narodowymi o barwach wspólnych dla większości krajów byłej Jugosławii, prawdopodobnie jednak z fikcyjnym emblematem. Nie tylko zresztą o ustrzeżenie się przed ewentualnym złamaniu prawa, polegającym na znieważeniu symboli państwowych chodziło. Spektakl był wymierzony przeciwko wszelkim nacjonalizmom, nie tylko temu, którzy przejawiają obcy. Przecież istotą nacjonalizmu jest właśnie to, że to nasza miłość ojczyzny jest uzasadniona, wszystkie inne zaś – nierównoprawne, gorsze, niekiedy wręcz godne potępienia. Na pewno zaś zbrodniczy jest nacjonalizm naszych wrogów.
Uniwersalizacja antynacjonalistycznej perspektywy nie jest prosta bez odwoływania się do jakiejś innej ideologii. Jednak trupie z Lubljany się to udało. W dosadny sposób skompromitowała wszelkie idee nacjonalistyczne. Posunęła się nawet tak daleko, że w przeprowadzonej w ostatniej scenie dyskusji, wyglądającej na relację z prawdziwych wydarzeń w ich teatrze, skrytykowała koleżankę, która odmówiła udziału w spektaklu, gdy dowiedziała się, że będzie musiała śpiewać pacyfistyczną piosenkę („A ja nie chcę iść przeciwko własnemu bratu”) wykonywaną przed dwudziestu laty przez pewną nielubianą artystkę. Antypatia ta wzięła się stąd, że piosenkarka ta wyszła potem za mężczyznę, który okazał się zbrodniarzem wojennym. Aktorce zarzucono, że ma coś przeciwko Serbom, a nawet, że być może chodzi o jakieś osobiste animozje wynikające z nieudanego związku z Serbem. Zrelatywizowano więc, odwołując się do uprzedzenia narodowościowego, nawet sens protestu przeciwko utworowi muzycznemu kojarzonemu z osobą publiczną związaną ze zbrodniarzem. Istotny przekaz tej przydługiej i dosyć hermetycznej, środowiskowej dyskusji był taki, że nacjonalizmowi nie można przeciwstawiać się innym nacjonalizmem, choćby był on ukryty, nie do końca uświadomiony, czy też w danym konkretnym przypadku mający pozory racjonalności. Trudno zresztą te pozory zakwestionować. Czyż nie należy się bowiem przeciwstawiać zbrodniarzom innej narodowości, którzy pomordowali naszych?
Symbole narodowe powróciły jeszcze co najmniej w jednym momencie spektaklu. Scena na kilka minut zamieniła się w wybieg, na którym miał miejsce specyficzny pokaz mody. Najpierw modele i modelki wychodzili w strojach uszytych z flag narodowych i czerwonych, w większości przypadków eksponujących ekskluzywność tego elementu stroju (pod sztandarem jeno nagie ciało). Jednak pokaz nabrał zgoła innego charakteru, gdy prezentujący konfekcję na wybiegu zaczęli pojawiać się z bronią: długimi nożami ipistoletami. Atrakcyjność kokieteryjnych kroków, zaczepnych póz, intensywnych spojrzeń ustąpiła powiewowi absurdalnej grozy. Rzeczywiście, patriotyczny sztafaż często bywa pierwszym krokiem do zbrojenia się, to zaś nie tylko stanowi narzędzie agresji, lecz do niej prowokuje. Opisane zestawienie błahego z poważnym to zresztą jeden z wielu zabiegów opartych na kontraście i zaskoczeniu użytych w Przeklęty niech będzie zdrajca swej ojczyzny!
Przedstawienie nie tylko stanowiło ważny głos w dyskusji o nacjonalizmie, przypomnijmy, zapewne bardziej znaczącej na Bałkanach, gdzie niedawno w narodowych czystkach zginęły dziesiątki tysięcy ludzi, lecz przekroczyło pewne granice artystyczne. Obrażanie widowni, uderzanie w jej patriotyzm czy hiperpatriotyzm, czyli nacjonalizm, zbiorowe znieważanie członków innych nacji (głównie Chorwatów) to środki niespotykane i ekstremalne. Powtarzające się zabijanie wszystkich z pistoletu przez jedną z postaci były bardzo mocne, jednak jeszcze mocniejsza była przedziwna scena, w której pstrykając palcami zespół szeptem recytował: „chorawckie pizdy, obciągajcie Serbom fiuty” czy też inna, w której niczym kibice skandował: „Zabić Ustaszów [prohitlerowskich chorwackich nacjonalistów – przyp. J. K]; Istria jest nasza!”, przy obu okazjach nie zapominając dodać: „Kurewska publiczność”. Tyle jadu i nienawiści w pozornie wyciszonym, rytmicznym, na pewno zaś muzycznie po prostu ładnym kawałku – to prawdziwa transgresja. Ośmieszanie nacjonalizmu za pomocą otwartej parodii wydaje się o wiele łatwiejsze, niż takie jego eskalowanie, że niepokoi, porusza, a jeśli wywołuje śmiech, to z ciężkim sercem. Elementy groteski w spektaklu pochodziły naprawdę z wysokiej półki. Artystyczny efekt tej klasy zdarza się rzadko i wymaga naprawdę niezwykłej odwagi.
Warto dodać, że dzięki znakomitej oprawie muzycznej (gra na żywo na instrumentach, śpiew, także utwory z offu), doskonałej koordynacji w przestrzeni i ruchowi, który służył pokazaniu pustki stereotypowych słownych deklaracji wobec okrucieństwa zabijania, spektakl nie tylko wyzwalał emocje, lecz także ogromne przeżycie estetyczne. Szokujący teatr, jak się okazało, wcale nie musi być niemiły dla oka. Ten bywał także miły dla ucha, choć za sprawą częstych strzałów z pistoletu – także przykry. Cóż, na wojnie jak na wojnie.
Jarosław Klebaniuk
Przeklęty niech będzie zdrajca swej ojczyzny! Reż. Oliver Frljić, dramaturgia: Borut Šeparović, Tomaž Toporišič, scenografia, kostiumy, wybór muzyki: Oliver Frljić, asystent reżysera, konsultacja ruchowa: Matjaž Farič, reżyseria dźwięku: Silvo Zupančič, reżyseria świateł: Oliver Frljić, Tomaž Štrucl, manager sceny: Urša Červ.
Tekst na podstawie improwizacji zespołu aktorskiego opracował Oliver Frljić.
Teatr Mladinsko (Słowenia)
Premiera: marzec 2010
VI Międzynarodowy Festiwal Teatralny Dialog we Wrocławiu. ATM Małe Studio.
13 października 2011
Fot. Žiga Koritnik