Przedstawienie nie dostarczyło napięcia i zawieszenia, którego można by się spodziewać po sensacyjnej akcji. Trudno przy tym rozstrzygnąć, czy zawiniła słabość utworu, ułomność reżyserii czy też po prostu brak przekonania aktorów do granego tekstu.
Gdy dwoje ludzi spotyka się i coś zaczyna się między nimi dziać, to może to wynikać ze wzajemnej seksualnej atrakcyjności, lecz także z jakichś innych względów, których stopniowe odsłanianie również może stać się treścią utworu dramatycznego. Główni bohaterowie utworu Stockwella z pewnością nie czują do siebie fizycznego pociągu. We wszystkich momentach, w których pozornie pojawia się między nimi erotyczne napięcie, coś każe im się zatrzymać. I nie chodzi tu bynajmniej o uniknięcie obsceniczności, bo z tym teatr doskonale sobie radzi nie rezygnując z ukazywania fizycznych kontaktów. Otóż żadne z nich nie znalazło się z tym drugim w miłosnym celu. O tym, co nimi kierowało dowiadujemy się krok po kroku, przy czym bywamy poddawani fałszywym tropom. Jak w każdej fabule kryminalnej także i w tej dopiero pod koniec wiemy na pewno, o co tak naprawdę chodziło. Kilka zwrotów akcji pozwala się domyślać kilka razy, ku czemu sprawy zmierzają. Jednak konwencja zabraniająca zdarzyć się oczywistemu w pewnym sensie ułatwia zadanie. Od początku wiemy, że to nie będzie romans, bardzo szybko wiemy, że ważną rolę odegra trzecia osoba, w połowie dowiadujemy się czegoś ważnego o głównym męskim protagoniście i tak dalej. Klasyczna budowa utworu wiedzie nas po nitce do finału, który wydaje się przewidywalny.
W tego typu utworach wartość dodaną tworzy gra aktorska. Pomysł fabularny Niebezpiecznej gry nie jest na tyle wyrafinowany, by znajdować przyjemność w samym tylko śledzeniu czy zgadywaniu akcji. Żona mająca kłopoty małżeńskie, mężczyzna po przejściach, próba rozliczenia się z upiorami przeszłości, misterne plany przestępstwa, realia płatające nieprzyjemne figle – wszystko to znamy lepiej (czytelnicy Agaty Christie) lub gorzej (przeciętni telewidzowie). Właściwie nic ponadto się w tym spektaklu nie dzieje, może poza tym, że wydarzenia stają się coraz bardziej nieprawdopodobne, umykające życiowym realiom. Ale ten brak wiarygodności trudno uznać za zaletę tekstu. To raczej próba ratowania dosyć miernego utworu. Nawet humor, którym autor chciał okrasić fabułę, wydaje się ciężki i wysilony. Dłużyzny wynikające z powtarzanych pytań i wzajemnych wyjaśnień z pewnością nie służą samemu tekstowi. A jak radzą sobie z nimi aktorzy? Przecież to między nimi, skoro jest ich tylko dwoje, wszystko się powinno zadziać.
Kobieta, która dała się zaprosić nieznajomemu do mieszkania, starsza od niego, kulturalna i zdystansowana, chwilami go kokietuje, by za chwilę odrzucić. Gdy dochodzi do zwierzeń z jej strony, mężczyzna wydaje się mieć psychologiczną przewagę. Skoro ona nie chce uwodzenia, on robi się bezczelny, złośliwy, nieprzyjemny. Poucza i udziela rad. Pomimo uśmiechu, który nie schodzi mu z twarzy, nie wydaje się czuły ani wspierający. Gdy sam wyjawia mroczny sekret swojej przeszłości, jakby z sekundy na sekundę zrzuca maskę i staje się już w otwarty sposób agresywny i wrogi. Młotek pośród krakersów nie rokuje dobrze ich znajomości, podobnie jak pistolet, który pojawia się w pewnym momencie. Niby ma szansę dziać się bardzo dużo, a osobiste rozmowy z ograniczoną otwartością wskazują, że oboje z tym spotkaniem wiążą duże nadzieje, jednak brakuje tego napięcia, które buduje prawdziwy dramat. Trochę też nie pozwala wygrać tych najważniejszych punktów zwrotnych sam reżyser, który poprzedził je absorbującą muzyką, urywającą się, gdy dochodzi do przesilenia. Zabieg ten był charakterystyczny dla wczesnych etapów rozwoju kinematografii, w teatrze zaś wydaje się archaiczny, niepotrzebny i niesłusznie wyręczający aktorów.
Zarówno Jane (Małgorzata Kałuzińska), jak i Rick (Grzegorz Wojdon), wykreowali wyjątkowo niesympatyczne postaci – egoistyczne, fałszywe i pod płaszczykiem uprzejmości ukrywający dążenia godne psychopatów. Jeżeli takie były ich intencje, to należy im pogratulować. Wprawdzie te mroczne wytwory złamane zostały elementami humoru („Co ty myślisz, że ja serca nie mam?”, odpowiedział jeden z nich, zagajony o nieodwołalność zbrodniczego zamiaru), jednak nawet, jeśli chwilami pojawiał się jakiś cień pastiszu dramatu kryminalnego, to i tak niewiele ten rozrywkowy przecież teatr dostarczył rozrywki wysokiego lotu. Brawa na końcu wskazywały, że spektakl adresowany do niewymagającej widowni, nie mógł ponieść klęski. Trudno nazwać „Niebezpieczną grę” jakimś teatralnym wydarzeniem. Eksploatowanie zupełnie nie transgresyjnej konwencji prawdopodobnie nie miało zresztą na celu dostarczenie jakiejś nowej jakości.
Sama gra aktorska, chwilami nazbyt przerysowana (tu znów powraca skojarzenie z początkami kina), nie wystawiała na próbę inteligencji widza. Cierpliwości zresztą, jeśli to tylko było możliwe, również. Niektóre sceny zostały zagrane za szybko. Nie neguję potrzeby uszanowania teatralnej umowności, jednak rozmowa telefoniczna, w której kwestie wymawiane są praktycznie bez przerwy, nie wygląda na prawdziwą. Skoro aktorka odnosi się do tego, co zostało wypowiedziane po drugiej stronie linii, to wypadałoby dać nieco czasu domniemanemu rozmówcy. Być może chodziło jednak o oszczędność czasu i wspaniałomyślną próbę szybszego uwolnienia widowni. Podobnie strzały, które rozległy się za kulisami, były tak nieśmiałe i ciche, że niemal domyślne, zapewne dlatego, by widzów nie wystraszyć. Warto docenić te dowody skromności i umiaru.
Oszczędna, eksponująca rekwizyty scenografia, dobrze korespondowała z – jak już zostało wspomniane – bardzo umiarkowanym bogactwem tekstu. Operowanie światłem i dźwiękiem nieco ożywiało spektakl, choć chwilami nazbyt upodobniało go do filmu. Nie dostarczyło jednak tego, czego temu przedstawieniu stanowczo zabrakło – napięcia i zawieszenia, którego można by się spodziewać po sensacyjnej akcji dziejącej się z udziałem zaledwie dwóch osób. Trudno przy tym do końca rozstrzygnąć, czy zawiniła słabość utworu, ułomność reżyserii czy też po prostu brak przekonania aktorów do granego tekstu. Z całą pewnością nie warto mieć zbyt wysokich oczekiwań, gdyż wtedy łatwo o rozczarowanie.
Jarosław Klebaniuk
Niebezpieczna gra (Killing time). Reż. Viovanny Castellanos Cabarique. Scenografia i kostiumy: Maria Duffek, Rafał Waltenberger.
Na podstawie utworu Richarda Stockwella w przekładzie Elizy Pawłowskiej.
Centrum Sztuki Impart, Scena Kameralna.
Premiera 28 maja 2011
12 września 2011
Fot. impart.art.pl/ Sabin Kluszczyński