Groteskowość sytuacji, zaskakujące konteksty, w których znani bohaterowie zostali ukazani, szybka, chwilami nieco farsowa zmienność scen, no i oczywiście znakomite aktorstwo – oto niektóre zalety najnowszego spektaklu Ad Spectatores.
Kiedy na początku lat 90. usłyszałem tę piosenkę skandowaną przez roztańczonych mężczyzn w londyńskim metrze, zrozumiałem, że wyrażają miłość do sklepu z mrożonkami („We love you Iceland…”). Nieco mnie to zdziwiło, bo akurat ta placówka handlowa nie dysponowała alkoholowym asortymentem, który musiał przejść wcześniej przez gardła tańczących. „Mocnego trunku nie da się zamrozić, ale może piwo” – kombinowałem. Dopiero znajomy Anglik polskiego pochodzenia uzmysłowił mi, że to słynnemu klubowi piłkarskiemu wyznawali miłość owi wylewni jegomoście. Byli to mianowicie kibice, a nie smakosze.
Niemal dwadzieścia lat później okazało się, tak przynajmniej wyrozumiałem ze sztuki Ad Spectatores, że Wisława Szymborska, nie zawsze była noblistką, a kiedyś zaledwie piszącą wiersze szatniarką. Jej znajomość polskiego, jak dalej dowiedziałem się z rzeczonej sztuki, była rozległa, ale nie zawsze trafna. „Konsternowała” kanapki, zarzucała złośliwemu rozmówcy, że jest „cykliczny”, zaś „altruizm” w jej ustach oznaczał zaledwie atrybut. Już wtedy była jednak „ambi(walen)tna” i zamierzała zdać maturę, więc z czasem wszystko sobie poukładała. Najważniejsze to wiedzieć, czego się chce i kim się jest („Poetką jeste”). Wiedzieli to także Gabrilel Garcia Márquez i Stanisław Lem. I to właśnie ich dążenia, nie tylko literackie, stały się pretekstem do przypomnienia słynnej kradzieży Mony Lisy Leonarda da Vinci przez Vincenzo Peruggię z Luwru w 1911 roku. Pracownik paryskiego muzeum prawdopodobnie zrobił to dla pieniędzy, choć tłumaczył później, że chciał przywrócić arcydzieło swojej ojczyźnie – Włochom. Jeśli nawet tak było, to szlachetnego tego czynu pragnął dokonać za odpowiadającą jego szlachetności rekompensatą. Peruggia przeszedł do historii jako autor największej kradzieży w świecie sztuki w XX wieku. Wszystkie postaci grane w „40 000 do tyłu” wsławiły się czymś, ale większość z nich nie była jeszcze sławna, gdy w dniach 25–28 sierpnia 1948 roku, a więc dokładnie 63 lata temu, rozpoczynał się we Wrocławiu Światowy Kongres Intelektualistów w Obronie Pokoju.
Wymyślne wymiany między postaciami mogły mieć oczywiście miejsce, choć nie ma na przykład pewności, czy kolumbijski pisarz mógł odwiedzić Polskę jako dwudziestojednolatek, a Michaił Gorbaczow (Dominik Fraj) jako siedemnastoletni pionier. Jednak nie to jest w treści sztuki najważniejsze. Twórcy odwołali się do kapitału kulturowego odbiorcy, zakładając, że zna tytuły najbardziej znanych książek Marqueza (Macin Chabowski) czy Lema (Paweł Kutny). Ułożyli akcję tak, aby znane wydarzenie z restauracji „Monopol” przy ulicy Świdnickiej, było rozpoznawalne. To tam powstał przecież na serwetce słynny gołąbek, który stał się później symbolem pokoju. Zachowała się także relacja o znudzeniu hiszpańskiego malarza nudnymi przemówieniami, co też zostało pokazane w spektaklu. Zrobiono aluzje do grypy Bolesława Bieruta (Rafał Kwietniewski), na którą, według jednej z wersji, zmarł sześć lat później w Moskwie. Przypomniano także fakt, że Władysław Gomułka (Krzysztof Kuliński) został usunięty z Biura Politycznego PPR za „odchylenie prawicowe i nacjonalistyczne”, uczyniony kierownikiem ZUS we Wrocławiu, a później – wiceprezesem NIK. Stanowisko w Poczcie Polskiej, z fantazją zaoferowane w trakcie sztuki przez Bieruta, w rzeczywistości ominęło przyszłego przywódcę. O ile nam wiadomo. A może nie – w końcu o Szymborskiej (Anita Balcerzak) wydającej płaszcze i o Zbigniewie Cybulskim (Piotr Zakrzewski) w roli portiera też nie wiedzieliśmy. Jednak historyczne tło sztuki to tylko ukłon w stronę powojennej przeszłości Wrocławia. Natomiast liczy się głównie zabawa. A powodów do tej nie brakowało.
Można było bawić się groteskowo zarysowanymi postaciami polskich polityków: siermiężnych, niedouczonych, zapalczywych, ale w sumie dobrodusznych. Wyzwiska, którymi się obrzucili nie przeszkodziły im w natychmiastowym pogodzeniu się. Zabawne były też konwersacje literackie i przestępcze dwóch przyszłych pisarzy, zwłaszcza w chwilach nieudanych zabójstw i odżywania zaatakowanych („oszukała mnie”, powiedział Lem, gdy rzekomo uduszona Szymborska się ocknęła). Śmiechu warte było zadowolenie się ciężkim („więc drogim”) meblem, gdy malowidło z 1565 roku przestało być dostępne. Zdarzały się także chwile poważne, z zawartą w nich nauką. Szokująca niekompetencja językowa przyszłej noblistki zawiera głębokie przesłanie: praca nad sobą potrafi czynić cuda! Jednak najbardziej, niemal do łez, poruszający w spektaklu był niedoszły romans 67-letniego Pablo Picasso (Giorgi Kartvelishvili) z 64-letnią Zofią Nałkowską (Agata Skowrońska), czy też, jak chciał Bierut, Nałkowską Zofią (Skowrońska Agata).
Miłość i seks rzadko kiedy odbierają coś spektaklowi. Tym razem zdecydowanie dodały. Mieliśmy homoseksualny akt przyszłego twórcy pieriestrojki z przyszłym kultowym aktorem, który pod sam koniec życia niechcący na zawsze związał się z Wrocławiem. Jednak to nie to zdarzenie, przelotne, zakłócone, niejako skonsternowane przez mało subtelnych literatów-złodziejaszków, było głównym niedo-aktem miłosnym. Szału zmysłów doznała otóż autorka „Medalionów”, pragnąca uprawiać seks „w rytm dźwigów odbudowujących piastowski Wrocław” z towarzyszem, w którym zakochała się zaraz, „gdy go po raz pierwszy zobaczyła, jak wysiada z pociągu na dworcu Wrocław Nadodrze”. Jej uwodzicielski taniec flamenco spotkał się jednak z większym zainteresowaniem Gomułki niż tego, dla którego był przeznaczony. Pozornie obojętny, krytyczny wobec artyzmu innego niż socrealistyczny Bierut okazał się wręcz naśladowcą namiętnej figury na stole, pośród kanapek z dżemem i rozbitego szkła. Natomiast Picassa nie poruszył nawet taniec godowy namiętnej pisarki. Patriotyzm każe się więc w pełni zgodzić z oceną, od której nie powstrzymała się wzgardzona Nałkowska: „Imperialistyczny cham!”
Groteskowość sytuacji, zaskakujące konteksty, w których znani bohaterowie zostali ukazani, szybka, chwilami nieco farsowa zmienność scen, no i oczywiście znakomite aktorstwo – to zalety spektaklu. Zmontowana z prawdziwym głosem młodego Andrzeja Łapickiego „Kronika filmowa” (młodszym czytelniczkom przypomnę, że Polskie Kroniki Filmowe, wyświetlane przed filmami w kinach, ten aktor rzeczywiście czytał i to przez wiele lat) dobrze wprowadziła w atmosferę tamtych lat, gdzie kuriozalność niektórych migawek wynikała z ideologicznego zadęcia. Stonka zrzucana przez imperialistów z samolotów czy walka z bimbrownictwem jako plagą społeczną stanowiły dobre preludium dla Szymborskiej przyłapującej Lema z Marquezem na gorącym uczynku czy Gorbaczowa zazdrosnego o chcącego zostać aktorem Cybulskiego. To wszystko pobudzało do śmiechu szczerego, perlistego. Jednak Nałkowska jako wulkan seksu (świetnie zagrana przez Skowrońską – brawo!) próbujący dokonać erupcji na mówiącego po gruzińsku (sic!) Picassa to było naprawdę coś. Wtajemniczeni bywalcy urodzin i innych okolicznościowych spektakli Ad Spectatores mogą domyślać się, dlaczego ta akurat scena, choć przerysowana do granic, wypadła aż tak naturalnie.
Spektaklowi towarzyszyła muzyka na żywo (Michał Wilczyński, Paweł Ostrowski), doskonale komponująca się z całością. Wśród rekwizytów należy wyróżnić butelki, które, choć na głowie biednego Cybulskiego (nieboszczyka zastępował inny aktor – Zakrzewski) tłukły się na drobne kawałki, nie raniły odłamkami. Trzeba przyznać, że zespół Masztalskiego potrafi zainteresować nie tylko fabułą, ale i detalami rozpadającymi się na drobiazgi.
Arsenał Miejski nie po raz pierwszy użyczył sceny teatrowi Ad Spectatores. Niedawno widzieliśmy na w tych surowych murach Braci przeklętych, gdzie także – podobnie jak w 40 tysiącach... – przeciągano po podłodze zwłoki. Później była jeszcze garść połączonych w fabułę dosyć ekstremalnych skeczów pod tytułem Ja tu tylko sprzątam. W ten sposób miejsce, które w dobie pokoju, względnego rozbrojenia i postępu technicznego w zakresie oręża, wydaje się, przynajmniej z nazwy, dosyć absurdalne, nabiera nowego znaczenia. Staje się mianowicie jednym z centrów teatralnej kultury piastowskiego Wrocławia. We love you Arsenal, we do!
Jarosław Klebaniuk
40 000 do tyłu. Reżyseria: Maciej Masztalski.
Teatr Ad Spectatores. Scena w Arsenale Mieskim.
Premiera 17 czerwca 2011 w Muzeum Narodowym.
27 sierpnia 2011
Fot. Ad Spectatores