Zgrzebność, wulgarność, prymitywizm zamiast wysublimowania, podniosłości i patriotyzmu – oto, co Różewicz proponuje, a lubelscy aktorzy grają tak, że aż nie chce się oglądać. W tym przypadku jest to jednak komplement – ohyda wojennego życia ma budzić obrzydzenie i antypatię. I wzbudziła.
Dramat, wrocławskiego dziś, poety i prozaika powstawał na przestrzeni siedemnastu lat. Ukończony w 1972 roku początkowo nie mógł doczekać się inscenizacji, gdyż burzył mity patriotycznego podziemia z czasów II wojny. Nie opowiadał o bohaterskim poświęcaniu życia za ojczyznę, lecz raczej o jego bezsensownym trwonieniu i odbieraniu. Nie kreślił portretów idealistów, którzy za sprawą kryształowej moralności mogą co najwyżej doświadczyć jakiegoś nierozstrzygalnego w warunkach pokoju – w warunkach wojny łatwiejszego do rozwiązania – konfliktu wewnętrznego. Zamiast tego ukazywał prymitywnych sołdatów, klnących, gwałcących, strzelających w powietrze, chwilami tchórzliwych, najwyraźniej doświadczających bezcelowości swojego zaangażowania, poniżających się nawzajem.
Trudno pisze się o inscenizacji, która się nie mogła podobać, a jedynie budzić szacunek, bo tekst pełen brudnych łachmanów, przekleństw, wszy i międzyludzkiej szorstkości nijak nie prowadzi do żadnego zrozumienia, żadnych uzasadnień. Płaskie, pozbawione ludzkiego ciepła i współczucia postaci zostały zagrane płasko, bez ciepła i wyrozumiałości. Nijakość i jednowymiarowość bohaterów wymagała ograniczonych środków i po te sięgnęli aktorzy. Nawet jednak w momentach groteskowych, literacko mniej siermiężnych, sytuacyjny i słowny humor wydawał się prymitywny i ciężki. Trudno powiedzieć, czy to nie najlepszy tekst Różewicza (chwilami można było odnieść takie wrażenie), czy też potraktowanie ról z nadmiernym – jak na groteskę – realizmem, spowodowało, że przedstawienie nie zachwycało. Przytłaczająca beznadzieja nie została rozświetlona nawet w scenie potencjalnie lekkiej – gdy spirytus był pity z baniek po mleku, zaś do biesiady skutecznie został zaproszony porucznik - propagandysta przemawiający patefonem. Tragikomiczny tok narracji wyraźnie ciążył w stronę tragizmu. Wulgarny język, sprośności, obcesowe obchodzenie się ze sobą nawzajem – wszystko to ciążyło, uzupełniając się z ponurą scenografią, przygnębiającymi, zwłaszcza w początkowej scenie, kostiumami i półmrokiem oświetlenia.
Warte pochwały są pomysłowe rekwizyty. Świerkowe pnie dźwigane przez partyzantów na plecach przywodzą na myśl obciążenie biblijnych łotrów (i przywódcy sekty) na drodze krzyżowej, innym razem przypominają pręgierze. W pewnym momencie w połączeniu z karabinami tworzą zresztą modlitewne krzyże. Rytualny przejaw religijności kontrastuje z ograniczonym obszarem zainteresowań i zredukowanym językiem leśnych ludzi. Przez pierwszych kilka minut maszerujący noga w nogę w obdartych łachmanach żołnierze wypowiadają tylko dwa słowa: na „k” i na „m” (i nie jest to „karabin maszynowy”). W końcowej scenie egzekucji „za rabunek z bronią w ręku, gwałt i rozbój” skazaniec w trakcie odmawiania „Ojcze nasz” dokonuje defekacji. Jego zwłoki wożone są wraz z wieprzową półtuszą, w której złożono broń.
Świński półtrup jest na scenie obecny właściwie przez cały czas. Przenoszony, z namaszczeniem czyszczony, narzucany na aresztanta – dobrze służy podkreśleniu bliskości rzezi i śmierci. Wszak na wojnie ludzkie truchła są traktowane z mniejszą starannością niż ta aprowizacyjna rezerwa. Zwłoki człowieka są mniej użyteczne i bardziej powszechnie spotykane niż źródło wędlin i podrobów. W spektaklu odczłowieczenie ludzi pokazywane jest zresztą wielokrotnie. W pierwszej przygnębiającej tupiąco-klnącej scenie nie widzimy niemal twarzy żołnierzy. Później aresztant, który dopuścił się przestępstwa trzymany jest na powrozie i chwilami chodzi na czworakach lub czołga się. Po spożyciu dużej ilości spirytusu gorzelnianego Komendant zaczyna zachowywać się jak sztuka drobiu. W jednej z najciekawszych scen na głos propagandysty z patefonu reagują nagie stopy śpiących partyzantów. To one, niejako w zastępstwie żywych ludzi, dziwią się, oburzają, wyrażają zaciekawienie i dezaprobatę. Jednak to raczej jeden z nielicznych rzeczywiście oryginalnych pomysłów w tym spektaklu.
Ważną rolę scenograficzną odgrywa ruchoma platforma, po której żołnierze chodzą, na której siedzą, śpią i toczą dyskusje. Przypomina ona trochę kibitki skazańców, choć – nie zabudowana – daje większe możliwości scenicznego ruchu. Stanowi coś w rodzaju domu partyzantów – surowego, niepełnego, kalekiego. To jednak dom, który musi pomieścić nie tylko żywych, ale i zmarłych. Zabity przez kolegów żołnierz nie musiał być skazywany aż na tak okrutną karę. Jednak to łatwe szafowanie wyrokami i śmiercią eksponowane jest w sztuce zapewne jako rodzaj polemiki z etosem bohaterskiej walki o wolność ojczyzny serwowanym przez nacjonalistyczną propagandę. Wątek ideologiczny pojawiał się zresztą w wykrzywionej formie parokrotnie: w przemówieniach z patefonu, w tym o konieczności wprowadzenia osobnych latryn dla wyższych oficerów; w pogadance Kilińskiego, który o Manifeście Komunistycznym mówił cicho, żeby nie zbudzić Komendanta i Żołnierza, zaś o Związku Radzieckim przemawiał do kur zamkniętych w klatce.
Parodystycznie przedstawiona została także postać wysoko urodzonego Marka, który, aby walczyć razem z prostymi żołnierzami, odrzucił propozycję uratowania się i ucieczki „do Londynu lub Ameryki”, w domu „zostawił srebra i złota”, a zabrał do lasu „tylko patefon, prezent od narzeczonej – szlachcianki francuskiej”. Stojąc na chwiejnej drewnianej platformie z grającym sprzętem na rękach szlachetny ten mąż, niczym bratający się z parobkami Witold z „Ferdydurke” Gombrowicza, zadeklarował: „bo ja kocham muzykę i dlatego ten instrument ze sobą do lasu zabrałem i wam go daję”. Nie wzbudziła ta scena jednak wesołości widowni, podobnie jak karmienie wątróbką patefonu z dobywającym się z niego głosem Porucznika, czy też odchodzenie podwładnego „za potrzebą” musztrowym krokiem. Albo wymowa całości przytłaczała te próby nadania spektaklowi oddechu, albo też trochę to jednak było niedograne.
Nawet bardzo czytelne próby przysporzenia niejakiej lekkości ogólnie ciężkiej narracji nie bardzo się sprawdzały. Gdy partyzanci przekrzywili czapki, by jednym uchem nasłuchiwać głosu z tuby, czy też gdy głowa jednego z żołnierzy zniknęła w paszczy patefonu, czy też gdy autor pogadanki pokazywał notatkę dosłownie poczynioną na kolanie – nie działało to rozweselająco. Jakoś nie skrzyły się także w spektaklu próby Różewiczowskich słownych gier – „teza i proteza” (w kontekście marksizmu), „dobrze mówi, cicho mówi”, czy parodiowania patetycznych enuncjacji – „Krwawica wasza i pot wasz jest mlekiem naszej ojczyzny”. Nie kleiły się poszczególne sceny w jakąś spójną całość. Spinający poszczególne fragmenty śpieworecytacją grajek wybijał fabułę z jej nieznośnej siermiężności, jednak i tu trudno mówić o teatralnym pięknie.
Spektakl pozostawił widza z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony wywołał zamierzone przygnębienie, z drugiej – jeśli zachwycił, to zaledwie paroma mrocznymi, malarskim scenami. Z pewnością niezasłużone było natomiast męczeństwo kur (dzięki, Elu), które być może w prezentowanych historycznych czasach skazywane były na cierpienie równe ludzkiemu, jednak na kulturalnej scenie, w pachnącym jaśminami czerwcu, na słynnym teatralnym strychu, pośród tłumu ludzi, niezasłużenie przechylane były wraz z platformą, ostrzeliwane z broni palnej, informowane o ofiarach budowy Kanału Białomorskiego. Podobnie jak aktorzy odegrały swój los z czasów wojny. Tylko że one, w przeciwieństwie do aktorów, nie wiedziały, że to się nie dzieje naprawdę.
Jarosław Klebaniuk
Do piachu. Reżyseria: Janusz Opryński, Witold Mazurkiewicz.
Według dramatu Tadeusza Różewicza.
Konsultacje scenograficzne: Tomasz Bułhak, Jerzy Rudzki. Muzyka: Borys Somerschaf. Światło i dźwięk: Jan Piotr Szamryk, Jarosław Rudnicki.
Obsada: Jacek Brzeziński, Witold Mazurkiewicz, Jarosław Tomica, Michał Zgiet, Borys Somerschaf
Teatr Provisorium & Compania Teatr, Lublin. Scena na Strychu Wrocławskiego Teatru Współczesnego.
Premiera: 14 grudnia 2003
11 czerwca 2011