Jest coś magnetycznego w „Stazione Termini". Nawet jeśli nie rozpoznajemy wszystkich kulturowych tropów – i tych pop, i tych klasycznych, to i tak mowa ciała okazuje się wystarczająco sugestywna, żeby być ciekawym następnego ruchu i zdarzenia...
Gdy zegar nachalnie odlicza sekundy, sugeruje, że zbliża się coś nieuchronnego. Na stacji kolejowej, choćby miała być tą ostatnią, powinien to być odjazd zgodny z rozkładem. Podróżni krzątają się na początku jako obcy sobie ludzie, ale kolory nieuchronnie przyciągają się do siebie. Dwie ubrane na biało kobiety okażą się pielęgniarkami, wściekły róż znajdzie wściekły róż płci przeciwnej, żółć i czerwień odnajdą się niczym we fladze Hiszpanii, a czernie będą tak różne, że trudno będzie o dobre dopasowanie. Ksiądz (Zbigniew Bodzek) odpędzi świętym obrazkiem wyzywającą Ćmę Barową (znakomita Sara Golc), a Rockendrolowcy w skórach (Agnieszka Dziewa, Krzysztof Szczepańczyk) niby będą ze sobą, ale bardziej obok siebie. Gdy wszyscy usiądą wreszcie na swoich miejscach, życie potoczy się już zwyczajnym trybem, bez pośpiechu. Kto czeka na peronie, nie spóźni się już na pociąg. Milioner biżuterią będzie obsypywał Żonę (Izabela Cześniewicz), Blokersi (Adepci Studium Pantomimy – dwóch z trzech wymienionych w programie – czyżby jeden poległ wcześniej?) ją później zgwałcą, by sami zostać poskromieni przez przypominającego Rambo Weterana (Radomir Piorun). Stracone nadzieje na przyjazd pociągu skłonią niemal wszystkich do wstąpienia do sekty, najpierw dobrej, później złej. [Łaskawsza dla kulturowych tropów Ela stwierdziła, że chodziło o Niebo i Piekło.]
Gdy czas się gwałtownie dopełni, przedzierzgnie z postaci elektronicznej w mechaniczną, ze światła w ziarnistość, z wieczności w skończoność dającą się niemal zamknąć w dłoniach, będzie okazja do z-mar-twych-wstania, roz-łazarzo-wienia, nowonarodzenia. Obwoźnie chory inwalida (Artur Borkowski), który w klatce zamknął niczym egzotycznego ptaka niebieską urnę na rychłe własne prochy, porzucił kokon z bandaży dla – tym razem wreszcie szczęśliwej – Krystyny (znów piękna Izabela Cześniewicz). Po pełnym napięcia spektaklu taka scena miłosnego spełnienia z kochanką podnoszoną niczym monstrancja należała się widzom. To przemienienie niedo-śmierci w rozbuchaną fizyczność niczym wizja raju wynagrodziło wszystko zło, które wcześniej stało się udziałem bohaterów.
Spektakl urzekł swoją plastycznością. Cudowne kostiumy (słowa uznania dla Elżbiety Terlikowskiej), zróżnicowana, oryginalna muzyka (Cezary Duchnowski), pozwalająca w zmienny sposób organizować przestrzeń scenografia (Jan Polivka) i dopatrzenie wszystkich szczegółów (Marek Oleksy) dopełniły pantomimicznych „kroków” (współpraca choreograficzna – Piotr Biernat), definiujących poszczególne postaci. Uwagę przykuwali Mimowie (Monika Rostecka-Komorowska, Mariusz Sikorski), którzy dostarczali rekwizytów, pokus i pomocy innym bohaterom, ale nade wszystko cieszyli oko swoją malowniczością i urodą. Znakomicie obsadzona została także Córka (Agnieszka Charkot), gotowa połaszczyć się na każdą okazję, którą podsuwało jej otoczenia. Tylko konsekwencja surowego Ojca (Zbigniew Szymczyk) sprawiła, że pozostała do końca z pacynką w ręku, smutna, ale żywa, nawet bez sińców i zadrapań. Sam mistrz Oleksy długo tkwił na swoim miejscu w pozie zawieszonej gdzieś między ekstazą a bólem. Kreowany przez niego bohater, gdy wydawało się, że wyjdzie z opresji obronną ręką, poniósł śmierć zadaną w absurdalny sposób przez rzekomych wybawców.
Jest coś magnetycznego w Stazione Termini. Nawet jeśli nie rozpoznajemy wszystkich kulturowych tropów – i tych pop, i tych klasycznych, to i tak mowa ciała okazuje się wystarczająco sugestywna, żeby być ciekawym następnego ruchu i zdarzenia. Bramka kontrolna, choć upomina się o bilety, i choć asekuruje ją Sprzątacz (Mateusz Kowalski), ostatecznie przepuszcza wszystkich, zarówno tych negatywnych, tych neutralnych, jak i tego pozytywnego. Rozgrywające się sceny można czytać dosłownie, w całej wyrazistości zachodzących między ludźmi interakcji, jak i metaforycznie – jako walkę dobra ze złem, ścieranie się agresywności z bezbronnością, jako bezsensowną szamotaninę, która okazuje się próżna wobec niezatrzymania się pociągu. Samo czekanie nie jest jednak na Godota – bramę na drugą stronę, można przekroczyć, choć i tam walczyć o nas będą sprzeczne siły, kuszące pięknymi kostiumami i propozycją kroków, dających spokojne ukojenie lub raptowne rozkosze. Te eschatologiczne tropy są zresztą zwodnicze. Prawdziwe zbawienie przychodzi bowiem do Inwalidy, który jeszcze niedawno walczył z obcesowością pielęgniarek (Maria Grzegorowska, Aneta Piorun) i do zgwałconej Żony, której nie udało się uniknąć poniżenia i następującego po niej smutku i beznadziei, gdy nawet mąż umizgiwał się już tylko do dworcowej putany. Cierpienie zostało wynagrodzone końcowym szczęściem, choć być może już w innym wcieleniu – Krystyny. Sprawiedliwości stało się zadość. Jeśliby do tego sprowadzić wymowę spektaklu, to można by mu zarzucić brak komplikacji i nadmierne trzymanie się schematu równowagi pomiędzy ciemną i jasną stroną rzeczywistości. Uruchomienie medialnych i religijnych aluzji także nie byłoby chwytem wystarczającym do zrobienia dobrej sztuki.
Jednak spektakl nie wymaga uruchamiania tych interpretacyjnych pokładów, bazujących na kapitale kulturowym odbiorcy. Choć byłby bez tego zapewne mniej zrozumiały i zbyt wieloznaczny, to stanowi na tyle piękne, wciągające widowisko, że nawet zadeklarowane przez twórcę w Programie aspiracje do „metafory kondycji wewnętrznej człowieka” nie pozbawiają go świeżości. Tę dają akrobatyczne chwilami popisy, wyraziste wizerunki postaci i zaskakujący, nieprzewidywalny rozwój rwanej akcji. I tak jak część niedoszłych pasażerów w dworcowej poczekalni przyglądała się z zaciekawieniem, niekiedy z obawą, perypetiom pozostałych, tak czynili to widzowie. Smaku dodawała temu przyglądaniu się świadomość, że przecież tu kiedyś jeździły – całymi stadami, na stację końcową, dobijając zderzakiem do odbojników terminalu – pociągi i że żaden już nie przyjedzie. Dzięki temu Świebodzki może być jednak miejscem innych ważnych zdarzeń. Niektórych także bez słów, za to z gestem wykraczającym poza sygnał do odjazdu.
Jarosław Klebaniuk
Stazione Termini. Scenariusz i reżyseria: Marek Oleksy.
Wrocławski Teatr Pantomimy im. Henryka Tomaszewskiego. Scena na Świebodzkim Teatru Polskiego we Wrocławiu.
Premiera: 22 października 2010
28 maja 2011