Pazur sztuki Pawła Demirskiego i Moniki Strzępki tym razem ugodził w dobre imię środowiska kultowych twórców kina polskiego. Tuzy zostały mocno poturbowane, częściowo martwe. Masakry dokonano w nierównym artystycznie stylu, ale jeśli co do istoty rzeczy zgadzamy się z egzekutorami, to przymkniemy na to oczy. Wielkiemu Andrzejowi ojczyźnianego filmu oberwało się słusznie.
Agresywna publicystyka teatralna ma swoich gorących przeciwników, o czym na wałbrzyskim spektaklu można się było przekonać, zapoznając się z odczytywanymi i wyświetlanymi fragmentami recenzji i krytycznych wypowiedzi. To przytaczanie opluwań i nie zawsze sprawiedliwych ocennych uogólnień wydaje się nawet świadczyć o pewnej próżności twórców spektaklu. „Sami powiedzcie, czy mieli rację” – zdawała się zapytywać widzów zaatakowana przez krytyków para. Tymczasem nie wszystkie oceny są jednakowo stronnicze i poddające się łatwemu oddaleniu. Zarzuty o dramaturgiczny chaos i scenograficzny bałagan trudno do końca odeprzeć. Także estetyczny niesmak spowodowany scenami womitalnymi jest kwestią gustu, ale symulowane na scenie akty fizjologicznych niepowstrzymań zawsze niosą ryzyko przyprawienia świadków o odrobinę niezachwytu. Wymienione ekscesy nie są jednak ani niczym nowym, ani nie łamią jakichś wyimaginowanych bezwzględnych kryteriów dobrego teatru, co zaś do postawionych w Był sobie Andrzej… tez (czy też ich braku), to można się z nimi zgodzić (lub ich nie dostrzec) albo i nie. Surowi recenzenci mieli najprawdopodobniej – w odróżnieniu od recenzowanych – klasycznie nabożny stosunek do Wajdy, Jandy czy Kutza, a może i sympatię dla Pałubickiego (za rządów AWS – Wałbrzyszanina z teczkami w chlebaku). Jeśli jednak brzydzi nas nachalna martyrologia i nacjonalistyczne nadęcie późnych filmów Wielkiego Reżysera, to przyjmiemy z pewną wdzięcznością dosadny teatralny komentarz Demirskiego, spotęgowany jeszcze przez lubującą się w wybujałej ekspresji Strzepkę.
Zwielokrotniony w tytule reżyser zwielokrotniany został także na scenie – w drugiej, „piekielnej” części przedstawienia. W spektaklu jest początkowo nieboszczykiem, a później ożywa jedynie w zaświatach (z aluzją do Orwellowskiej definicji tego, co najstraszniejsze, z 1984). Wypominane mu jest między innymi odcinanie się od PRL-u i cytowane bezkompromisowe wypowiedzi na jego temat, choć był przecież pośród największych – przynajmniej w sensie artystycznych możliwości – beneficjentów minionego ustroju. Oprócz tego najbardziej oczywistego dostajemy jeszcze kilka mniej lub bardziej czytelnych kluczy do innych postaci. Są one parodiowane, obśmiewane, poniżane. W jednej z najbardziej ekstremalnych scen inny znany z imienia, zadufany w sobie reżyser liże but wiadomemu Konstruktorowi Polskiej Transformacji, w innej – kultowa Och!-aktorka niecierpliwiąc się przedłużaniem się ceremonii mówi: „Ja mam jeszcze próbę w moim prywatnie dotowanym przez państwo teatrze”.
Dosadność (przesadność?) i zjadliwość wobec znanych postaci ma na celu obnażenie ich miałkości, interesowności, karierowiczostwa, zadufania w sobie, wstecznictwa, koturnowości, obłudy. W najlepszej scenie spektaklu znajdujemy nawiązanie do Trędowatej, gdy do nowobogackiej rodziny neoliberalnego ideologa z kręgów władzy, odpowiednika dawnej arystokracji, pozornie tylko zostaje przyjęta uboga dekoratorka wnętrz, której „trochę się to podoba”. Chwilę później brzemienna dziewczyna budzi już skojarzenia ze służącą z Moralności Pani Dulskiej, a obrzydliwie, powierzchownie uprzejmi rodzice i synalek, podejmujący w rezydencji filmową dokumentalistkę, pogrążają się w nieszczerych rozmowach i dwuznacznych niby-żartach. Sztuka staje się więc oskarżeniem całego nowobogackiego establishmentu, a nie tylko środowiska filmowego.
Wałbrzyski spektakl jest jednak także oskarżeniem nas samych – szeregowych uczestników, jak to określił dramatopisarz, „badylarskiego kapitalizmu”, przechadzających się „Aleją Powszechnego Pewexu”. Nasz konformizm i bierność, nasze schlebianie przełożonym i przystosowywanie się do obłudnego środowiska pracy czyni z nas współwinnych świata pełnego niesprawiedliwości. „Kto dzisiaj nie założył króliczego uszka w pracy?” – zapytuje Demirski ustami z jednej z aktorek, ważnym rekwizytem (a może to już Strzępka?) czyniąc misiowe futerka – „żeby tylko nie było nudno, żeby nie było wulgaryzmów, żeby w ogóle nie było”. Gdy „nie starczyło misiów dla wszystkich”, to jest to nie tylko teatr wewnątrz teatru, ale też symboliczne skonstatowanie niewydolności panującego systemu społecznego – nie potrafi przygarnąć nawet tych wszystkich, którzy z taką chęcią sięgają po kostiumy, które oferuje. W innym momencie Autor, stwierdziwszy z przekąsem „Zazdrość to straszne uczucie. Niszczy duszę”, natychmiast zapytuje oskarżycielsko: „Tylko dlaczego najedzone samozadowolenie nie niszczy?”
Łączenie różnych konwencji – pełnego pretensji do świata i łez w oczach poważnego dramatu, groteski doprowadzonej do granic absurdu i slapstickowej farsy z pluciem kaszką, nie służy klarowności przekazu. Czy aktorka użalająca się w uwerturze na swój los mówi coś istotnego o kondycji teatru, a może o kondycji człowieka w ogóle? Czy inna, z włożonymi w usta słowami „Ja chcę grać w filmach, które są już nakręcone, bo one są dobre” dowodzi, że są ambitne i nieambitne aktorki? Czy konstatacja, że artyści nie „będą wspominać, jak to obalali neoliberalizm”, bo nie zdobędą się na tę odwagę, której niektórych z nich nie zabrakło w walce z poprzednim ustrojem, jest podwójnie przewrotna – wytyka kuponowe kombatanctwo jednych, a równocześnie wygodnictwo tych, którzy obecnie nie mają czego odcinać? Granica między ironią i powagą jest wielokrotne przekraczana, choć przeważa oczywiście humor i to miejscami bardzo gruby. Pomysł z nieświeżym pasztetem z gęsiej wątróbki mógłby pochodzić z jednego z filmów grupy Monty Pythona, gdzie centralnym, śmiercionośnym rekwizytem był zepsuty mus z łososia. Gdy egzaltowana Och!-aktorka oskarża prostaczka- kinomana o „brak wrażliwości”, gdy ten jako jedyny nie wymiotował po rzekomym spożyciu zdradzieckiej potrawy, to mamy do czynienia z typowym przykładem wymierzonej w elity ironii.
W spektaklu zwraca uwagę charakterystyczny zdeformowany, z nieprawidłową składnią i źle umieszczonymi wtrąceniami, język. Imituje on koślawość wypowiedzi potocznych, niekiedy aspirujących do intelektualnych przemyśleń, innym razem – po prostu osobistych wyznań. Ujawnia on nadmierność aspiracji i nieporadność ekspresji osób należących do elit lub ocierających się o nie. Efekt odrealnienia ukazywanego w spektaklu środowiska dają kostiumy i scenografia: naturalnej wielkości stroje pluszowych misiów, fotele kinowe ze schodami, niekiedy zasłanymi dywanem, piaskownica na scenie, barek z sałatą pośród trunków. Wszystko to współgra dobrze, także gdy służy robieniu bałaganu, kreowaniu brzydoty, gdy wielki świat dosięgają nadtrawione resztki jedzenia, a szpilki grzęzną w piasku. Nawet misie wydają się mało przytulne, a królicze uszy niezabawne.
Mała scena i widownia sprzyjają interakcji aktorów z widzami. Pluszowy miś (świetna rola Agnieszki Kwietniewskiej) siadał na kolanach, przytulał, a jedną z widzek nawet zaprosił na drugą stronę. Grających na proscenium, tuż przed pierwszym rzędem, aktorów można było odbierać niemal wszystkimi zmysłami. Bardzo naturalnie zdegenerowanego reżysera Kazimierza zagrał Włodzimierz Dyła, a niezwykłej metamorfozie z zasmarkanego łowcy autografów w kubańskiego dysydenta (kandydata do Trzeciej części filmu o Birkucie, alter ego Macieja Tomczyka, świetny pomysł!) po zdjęciu czapki uległ bardzo ekspresywnie grający Daniel Chryc.
Przedstawienie jest bardzo nierówne. Pierwsza część z trudem składa się w jakąś całość i stanowi raczej garść anegdot, monologów, mniej lub bardziej udanych wymian. Jednak warto dotrwać do końca, bo finałowa, powtarzana, coraz to bardziej przerysowywana scena niczym z kiczowatych telewizyjnych seriali lub pochlebczych pseudoreportaży, naprawdę robi tę sztukę. Oryginalny koncept, świetna gra aktorów, odjazdowe kostiumy, duble niczym z filmowego planu, klarowność i siła przekazu – wszystko, wszystko. To kawałek znakomitego, pomysłowego teatru, w którym forma i treść znajdują się niczym para spragnionych szaleństwa kochanków. Dla tej, półgodzinnej może, sekwencji warto spędzić trzy godziny w budyneczku otoczonym scenerią z gigantycznej budowy, wytrzymać stare książki latające nad głową, zbyt głośną muzykę (choć Mury Kaczmarskiego po hiszpańsku robiły wrażenie, podobnie jak, choć z innych względów, piosenka o Janku Wiśniewskim), przerwy w nietypowych momentach i ekscentryczny egocentryzm cytowań wrażych opinii o spektaklu. Nie żałowaliśmy więc i tym razem, choć, wbrew entuzjazmowi mocno (od początku) niepełnej pierwszomajowej, santo subito, widowni, Ela nie wstała ze wszystkimi do oklasków.
Nie ukrywam – lubię teatr Demirskiego i Strzępki. Po drodze mi z ich ideologią, jak na polskie warunki radykalnie lewicową, dosadność i przesada w teatrze jest dla mnie wonnym kadzidłem na ateistycznym ołtarzu sztuki. Jednak wysoko zawieszają sobie poprzeczkę. Tym – czy raczej tamtym, skoro jest już nowsze przedstawienie – razem nie udało im się jej przeskoczyć. Warto jednak popatrzeć również, w jaki sposób strącają. Wszak i wtedy trudno odmówić im skoczności.
Autotematyzm „Był sobie Andrzej…”, pewne zniecierpliwienie brakiem zrozumienia, uświadomiona i – paradoksalnie – pełna dystansu frustracja twórców, zyskały nowych smaczków po nagrodzie dla Niech żyje wojna! na Festiwalu w Gdyni i Paszportach Polityki dla twórców. Tym symbolicznym polizaniem butów przez festiwalowe jury i gremia decyzyjne czasopism, także branżowych, artystycznie i politycznie zbuntowana para została niemal przemocą wciągnięta do świata uznanych. Teraz z zupełnie innych pozycji naśmiewa się w spektaklu z awangardowych twórców („Mam dość niebycia po stronie… mainstreamu, bo chcę w końcu do niego wejść”). Wierzę, że nie zgodzi się służyć za listek figowy establishmentu. Tęczowa trybuna 2012 pokazała zresztą ciąg dalszy tej twórczej niepokory i wysłała sygnał o niezagłaskaniu. Oby tak dalej.
Jarosław Klebaniuk
Był sobie Andrzej, Andrzej, Andrzej i Andrzej. Reżyseria: Monika Strzępka.
Na podstawie utworu Pawła Demirskiego.
Scenografia: Michał Korchowiec
Muzyka: Jan Suświłło
Występują: Małgorzata Białek, Agnieszka Kwietniewska, Sabina Tumidalska (gościnnie), Mirosława Żak, Daniel Chryc, Włodzimierz Dyła (gościnnie), Jerzy Gronowski (gościnnie), Rafał Kosowski, Sebastian Stankiewicz (gościnnie), Ryszard Węgrzyn.
Teatr Dramatyczny im. Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzychu, Scena Kameralna.
Premiera: 22 maja 2010
1 maja 2011