W kryminalnym spektaklu według opowiadania Edgara Alana Poe udało się Maciejowi Masztalskiemu zastąpić napięcie wokół nierozwiązanej zagadki morderstwa napięciem mięśni jarzmowych widzów. Godzina nieprzerwanej, zróżnicowanej zabawy odbywa się w towarzystwie kurtyzan i z rajem dla miłośników trunków w tle. Nawet małpa na tym przyjęciu dostaje małpiego rozumu.
Spektakl zaczyna się od rymowanej sceny, w której domniemany prokurator próbuje konfiskować i karać w ramach cenzurowania nieobyczajnych treści dramatycznych. Jednak to tylko teatr w teatrze, nie ostatni tym razem. Rzeczywista fabuła – próba rozwiązania zagadki kryminalnej przez trzech przyjaciół – byłaby zbyt nikła, żeby stworzyć porywające przedstawienie. Została więc zaopatrzona w szereg zaskakujących apendyksów. Mała przestrzeń, na jakiej toczy się akcja ponownie zamienia się w scenę, na której detektywi próbują amatorsko swych sił w teatralnej inscenizacji – tym razem kopania grobu. Wybujałe aktorstwo wzięte jest natenczas niejako w nawias i dzięki temu może być zabawne właśnie za
sprawą swojej nieporadności i przesady. Komediowe popisy są wszak tylko amatorską próbą, zresztą bardzo profesjonalnie przeprowadzoną. Gdy aktorzy wracają do swoich pierwotnych ról, ich gra staje się bardziej wstrzemięźliwa, ale do czasu. Zapowiadana od dawna rekonstrukcja nietypowej zbrodni pojawia się w finałowej scenie. Tym razem małpa nie mieści w sobie – jak to bywało w przypadku niegdysiejszego goryla – Anny Ilczuk, ale powstaje za sprawą wzburzenia koafiury i zdziczenia obyczajów Arkadiusza Cyrana. Jako brunatny orangutan pozwolił sobie na obcesowe potraktowanie luksusowych dam. Na szczęście nie zmitrężył ich na tyle, by nie mogły w dobrym stanie stawić się do oklasków.
Podstawowym rekwizytem na scenie był alkohol. Dwa prawdziwe szampany zostały otwarte i rozpite lub rozlane „za szaleństwo” i „za przygodę”, a niezliczona liczba innych trunków, z których najsłabszym zdawał się być cydr, wypełniała różnokolorową zawartością dziesiątki szkieł i szkiełek na komodzie, która pełniła funkcję gigantycznego barku. Tempo opróżniania naczyń w połączeniu z trzymaniem się roli i zachowywaniem przez aktorów godnej postawy wskazywało na teatralny charakter płynów. Atmosfera alkoholowej ochotności walczyła o lepsze z pozorami wytrawnego smakoszostwa stwarzanymi przez koneserów, rzekomo zainteresowanych dziesiątkami lat leżakowania, a nie następnym szybkim strzałem wprost do gardła. Wymieniane były i degustowane liczne rodzaje i kombinacje z zawartością procentów. Choć nie padła nazwa meskal, tak pospolita w kraju pewnego słynnego piszącego alkoholika, to jedynie ograniczeniom czasowym sztuki zawdzięczamy, że żaden z aktorów nie skończył jak pies wrzucany do wnętrza wulkanu (a jeden zaledwie – jako orangutan mordujący Francuzkę za komodą). Tak czy inaczej odtwórcom ról nie żałujących sobie dżentelmenów należy się w tym przypadku – przynajmniej częściowo prawdziwy – dodatek za szkodliwe warunki pracy.
Inną ozdobę spektaklu stanowiły aktorki paryskich scen, z których w jednej rozpoznaliśmy Dorotę Łukasiewicz-Kwietniewską, znakomitą w roli zamroczonej putany, doznającej jednego tylko, ale za to istotnego dla rozwiązania zagadki trzeźwego przebłysku, a w drugiej dostrzegliśmy nową długonogą twarz Ad Spectatores, Anitę Balcerzak, zmyślną na tyle, aby wygrać w szachy z niegłupim przecież, ale tym razem lubieżnie zmotywowanym do porażki Marcinem Chabowskim. Pozostałych dwóch bardzo charakterystycznych aktorów – Michał Wielewicki, stosunkowo stateczny na tle kolegów, i wspomniany już Arkadiusz Cyran, tutaj w lepszej pozycji do zademonstrowania swoich komediowych możliwości – dopełniło plejady gwiazd, obsługiwanych przez kelnera – Dominika Fraja. Ekipę uzupełniali gitarzysta i kontrabasista, których bluesowa muzyka na żywo stanowiła dodatkową atrakcję.
Jednak oprócz postaci depczących po i lejących (alkohol) na wzorzysty dywan, oraz tych dyskretnie uderzających w struny, widzowie mieli możliwość zobaczyć także kilka innych, odtwarzanych na ścianie z „taśmy celuloidowej”. Warto pochwalić anonimowych specjalistów Ad Spectatores od castingu za to, że zdołali zachęcić do udziału i nakręcić w roli wielonarodowych świadków zeznających w sprawie zbrodni nie tylko znanego Mistrza Pauzy, tym razem w okularach, ale również: Dyrektora ZOO, Wiceprezesa Zarządu i Dyrektora Finansowego pewnej znanej we Wrocławiu instytucji kulturalnej, pewną seksowną gwiazdkę awangardowego teatru, słynącego z polipów w nosie sławnego reżysera czarnych komedii oraz pokaźnych rozmiarów Gruzina znanego głównie jako partner życiowy artystki dwóch wrocławskich scen. Taka obsada trwającego może trzy minuty czarno-białego filmu (celowo) kiepskiej jakości to duże osiągnięcie, jak na w sumie niewielką teatralną produkcję. Gratuluję!
Spektakl pełen jest nieoczekiwanych zwrotów akcji. Jej tok złamany został przez wspomniane dwie sceny autoteatralne, jednak najbardziej nieoczekiwana i zabawna jest żywiołowo odtańczona przez dwóch gospodarzy apoteoza rozpusty. Utwór „Jak ja lubię k…y” nosi cechy wysokiej klasy burleski. Powrót do poprzedniego opanowania, który następuje u rozradowanych mężczyzn wraz z nadejściem oczekiwanych aktorek publicznych, stanowi jedynie preludium do absurdalnych wymian, w tym także z udziałem dywagacji na temat królewskiej gry i jej samej. Choć kurtyzany okazały się mało aktywne, jedna z powodu zmęczenia trunkami, druga zaś zapewne z powodu lenistwa, na scenie cały czas coś się działo. W końcowym kwadransie zagadka została rozwikłana. Zdążyło się to stać zanim bohaterowie pogrążyli się w niebyt, nieuchronny przy nadzwyczajnym tempie konsumpcji. Także dywan zanieczyszczony został jedynie jakimś litrem rozlanego alkoholu.
Powyższe mogłem jako naoczny świadek napisać dlatego, że jestem stosunkowo wysoki. Ela, która onegdaj ustawiła się była w kolejkach po inne dobra niż wzrost, nie widziała spektaklu. Siedziała obok mnie bezradnie, patrząc w plecy osoby, która zajmowała miejsce na dostawionej w ostatniej chwili, praktycznie na scenie, ławce. Ponieważ wyznaję zasadę, że w teatrze podczas przedstawień się nie rozmawia, nie relacjonowałem Eli do ucha na bieżąco, co dzieje się na scenie. Okazało się jednak, że osoby siedzące przed nami nie wyznają tej samej zasady, więc nie wszystkie kwestie moja ślubna słyszała. Uratowała ją znajomość literackiego pierwowzoru przedstawienia. Później w drodze do domu dowiedziała się ode mnie reszty o widowisku. Miałem wrażenie, że przez chwilę pożałowała dawnych wyborów. To znaczy, że wolała kolejkę po piękne oczy, a nie wzrost.
Grupa pod wezwaniem Calderona w katolickim kraju może wyznawać biblijną zasadę, że ostatni zostaną pierwszymi. Nie do końca udaje się ją realizować. Gdy brak miejsca nawet w ławkach dostawionych jako nowy pierwszy rząd, ci, którzy przychodzą ostatni skazani są na siedzenie na podłodze. Spektakle Ad Spectatores są stosunkowo krótkie, więc niedogodności ciała młodym ludziom zapewne kompensuje z nawiązką strawa duchowa. Nie przystoi jednak profesjonalnemu teatrowi nabieranie pasażerów ponad wyporność statku. Co zatem robić? Moim zdaniem albo należy postarać się o większą wyporność jednostki pływającej po teatralnym rynku, albo zrobić jeden weekendowy kurs więcej. Trzeciej możliwości nie dopuszczam.
Wyrzuciwszy z siebie ten gorzki żal, mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że tradycja nadawania historiom o zabójstwach absurdalnego charakteru i barwienia nieco już wyblakłych fabularnych klisz świeżym czarnym humorem została w Ad Spectatores podtrzymana, tym razem z pomocą prozatorskiej klasyki. Po raz kolejny Maciej Masztalski wraz z zespołem stworzył oryginalne i zabawne przedstawienie.
Jarosław Klebaniuk
Morderstwo przy Rue Morgue. Opracowanie tekstu i reżyseria: Maciej Masztalski.
Na podstawie utworu Edgara Alana Poe.
Scenografia i kostiumy: Ewa Beata Wodecka. Muzyka na żywo: Michał Wilczyński, Piotr Sypień.
Premiera: 2 kwietnia 2011
Teatr Ad Spectatores, Scena w Browarze Mieszczańskim.
10 kwietnia 2011