Zaradne sieroty

Jarosław Klebaniuk
Jarosław Klebaniuk
Kategoria teatr · 3 kwietnia 2011

Temat sztuki, jak najbardziej aktualny, nie został zrealizowany z pełnym wykorzystaniem wybuchowego potencjału, który niesie. Współczesny język i dużo wydatkowanej przez aktorów energii nie wystarczyły do stworzenia poruszającego spektaklu.

 

Uprzedzenia rasowe i etniczne prowadzą do dyskryminacji, a niekiedy przemocy. Pokazywanie tej pierwszej – częstszej i dlatego w pewnym sensie ważniejszej – jest mniej spektakularne i w masowej kulturze rzadziej praktykowane. Przemoc wygrywa więc w telewizji i kinie, jednak w teatrze miewa swoje ograniczenia: liczbą aktorów, których można uśmiercić, bałaganem na scenie możliwym do zniesienia do końca popularnych ostatnio długich jednoaktówek, zakładaną odpornością widzów, którzy nie przełączą przecież kanału, nie wyjdą też do kuchni zrobić herbatę, przesyceni agresją i pomorem w jej efekcie. A jednak w sztuce Kelly’ego mamy przemoc. Nie została pokazana wprost, ale opowiedziana. W kolejnych dialogach zbliżamy się do odkrycia prawdy, ale dzieje się to niespiesznie. Każda następna wersja dodaje dodatkowe informacje, niekiedy błędne tropy. Możemy pozostawać naiwni jak dziecko, a wtedy na rozwiązanie musimy trochę poczekać. Możemy też wcielić się w rolę detektywów i od początku domyślać się, co się naprawdę stało. Jednak to zasadniczo nie jest sztuka kryminalna. Za mało w niej komplikacji, niewiadomych, za mało też postaci. Troje aktorów nie wciela się w nikogo więcej ponad swoje role. Brat, siostra/żona, mąż. Przy tak niewielkiej kombinacji możliwych wzajemnych oddziaływań, powinny one być naprawdę wysokiej jakości.


Nie wiem, jaki dokładnie dramat napisał Dennis Kelly. Mogę domyślać się, że Grażyna Kania raczej nie wydłużyła tekstu. Jednak i tak zostało dużo za dużo, jak na potrzeby banalnej historii, natrętnie moralizatorskiej, pełnej wymuszonych efektów, irytującej. Na to ostatnie można by się ewentualnie zgodzić. Nie wszystkie przedstawienia muszą zachwycać, oczyszczać, w niebiańską błogość za sprawą obcowania z kulturą wysoką wprowadzać. Jednak złość powinna być odczuwana za sprawą odczuwanej niesprawiedliwości, potępienia dla bohaterów, niezgody na świat przedstawiony. Tymczasem tutaj irytuje nienaturalność, lepkość, rozwlekłość dialogów. Niektóre kwestie brzmią tak sztucznie, że po prostu wierzyć się nie chce, iż coś takiego mogłoby zdarzyć się naprawdę. Kalki z angielskiego budzą wrażenie obcości. Nieprawdopodobne określenia nie zostały zamienione na takie, które moglibyśmy usłyszeć wokół nas. Czy naprawdę mówi się, że ktoś ma na twarzy „cięcia”, gdy twarz jest pocięta nożem? Albo, że kogoś może „upośledzić” to, że zanadto się wykrwawi? Być może w naszych czasach, znanych z rozwoju filmowej sztuki montażu i medialnego ogłupiania „cięcia” i „upośledzenie” zdarzają się częściej, ale język chyba aż takich cięć nie doznał i w ich wyniku tak bardzo się nie upośledził, żeby uronić „rany” i „kalectwo”? A może się mylę i powinienem pójść do ludzi (zamiast do teatru) i posłuchać, jak opisują swoje codzienne tragedie?


Nachalność powtarzania przez postaci kwestii po sobie nawzajem, parafrazowania i „aktywnego słuchania” to tylko jedno ze źródeł potencjalnej irytacji widza. Przeciąganie nieuchronnego ujawnienia prawdy przybiera formę upodabniającą bądź co bądź poważny dramat do groteski. Gdy po raz któryś słyszymy kolejną wersję formatywnego dla fabuły zdarzenia, zaczynamy czuć się, jakby ktoś opowiadał nam dowcip według maniery budowania napięcia w oparciu o powtórzenia, z których dopiero ostatnie ma być śmieszne. Dowcip zazwyczaj trwa nie dłużej niż minutę i warto czekać. Tutaj czekamy około godziny (całość trwa niemal dwie), a efekt nie rodzi wesołości. Łez też nie wyciska. Co najwyżej potęguje irytację. Czy naprawdę nie można było wymyślić i uscenicznić lepszej historii?


Powiedziawszy to, można nieco odważniej, bez przekonania, że wydaje się krzywdzące opinie, odnieść się do samej inscenizacji. Mocne wejście – zakrwawionego głównego bohatera – od razu wprowadza nas w wir zdarzeń. Tak przynajmniej moglibyśmy uważać. Ofiara nie pojawia się jednak na scenie (przeczytawszy obsadę nie liczymy na to), a jedynie jest opisywana. Dramat rozgrywa się pomiędzy bratem, siostrą i jej mężem. Po początkowym trzęsieniu ziemi napięcie powinno rosnąć, ale ciężko osiągnąć taki efekt, nie dając widzowi chwili na jego odczucie. Dialogowy hałas, jaki wytwarzają postaci, nie jest w stanie zbudować napięcia. Do tego potrzebne są chwile wyciszenia, gry samą mimiką, zwolnienia tempa. Tymczasem dostajemy nieznośne wyrzucanie z siebie słów, na dużych emocjach, z forsowaniem niepotrzebnych werbalnych interakcji. Źle napisany, przegadany dramat tylko częściowo usprawiedliwia reżyserkę, która przecież – jak to jest współcześnie bezdyskusyjnie przyjmowane – przyznała sobie prawo do „opracowania tekstu”. Aktorzy wkładają więc dużo serca, żeby ten pomysł jazgotliwych wymian i agresywnych konfliktów realizować.


Sztuka, która mogłaby być do końca nieudana, zyskuje po ustaleniu ostatecznej wersji zdarzenia, które posłużyło za pretekst do zawiązania akcji. Gdy okazało się, że ciąg dalszy kluczowej, nieobecnej w spektaklu sceny musi nieuchronnie nastąpić, sytuacja zmienia się na korzyść dla widza. Wymiany stają się mniej banalne i tempo zwalnia na tyle, że uczucia inne niż irytacja są w stanie się wreszcie przebić. Może warto było od początku sięgnąć po nieco więcej tego bardziej wyciszonego, zróżnicowanego teatru? Wprawdzie samo zakończenie jest nieznośnie moralizatorskie, a takie efekciarstwo we współczesnym teatrze razi, ale i tak stanowi miłe rozczarowanie w porównaniu z pierwszą, przeciągniętą i przestymulowującą częścią.


Antyrasistowskie i antymieszczańskie przesłanie sztuki realizowane jest przez troje aktorów. Z przesłaniem się zgadzamy, aktorzy też nam się podobają. Nic nie ujmując bardzo ekspresywnej Annie Moskal (Helen), która potrafi dostać autentycznych wypieków na twarzy i łzami rozmazać tusz do rzęs, nie jesteśmy w stanie uwierzyć, że – jako starsza siostra – chodziła do jednej szkoły ze swoim młodszym bratem Liamem (Piotr Ligienza). Nawet gdyby nie wiem jak sobie nie radziła i powtarzała klasy, to nie wyjaśniłoby to różnicy wieku. Wciąż bardziej wiarygodna byłaby w roli matki niż siostry. Miejscowi bywalcy przypomnieli mi, że Teatr Powszechny stracił wielu wybitnych artystów sceny (odeszli na własne lub zeszli definitywnie), jednak jakoś nie mogę uwierzyć, że nie jest w stanie sensownie obsadzić sztuki, w której gra jedynie troje aktorów.


Znacznie lepiej jest obsadzona rola głównego bohatera. Młody, niedojrzały, sprawiający wrażenie nieco niedorozwiniętego, ale w gruncie rzeczy manipulujący Liam budzi antypatię, jaką powinien budzić nie potrafiący powstrzymać się od przemocy ksenofobiczny biały z klasy średniej. Gdy wspólnie z kochającą siostrą, szantażującą męża (Grzegorz Falkowski) postępuje w niemoralny sposób, uzasadniając to dobrem rodziny, wiemy już (niesłusznie), że my postąpilibyśmy inaczej. Nawet Danny, który daje się wciągnąć do brudnej gry, choć od początku miał najwięcej wątpliwości, przestaje budzić współczucie. Gotów jest przyjść z pomocą nieznajomemu swojemu, ale gdy ofiarą okazuje się kulturowy obcy, solidarność z rodziną okazuje się silniejsza. Rozterki przegrywają z hipokryzją. Brutalnie potraktowany mężczyzna zdaniem Helen mógł mieć coś na sumieniu. Deprecjonowanie ofiar jest znanym mechanizmem psychologicznym pozwalającym zachować katom dobre mniemanie o sobie; pozwala także uniknąć dysonansu pomiędzy przekonaniem „jestem dobrym człowiekiem” i tym, że kogoś skrzywdziłem, pozwoliłem krzywdzić czy nie pomogłem w ewidentnej potrzebie. Chociaż to jedno udało się Kelley’emu poprawnie odtworzyć, a twórcom spektaklu – zachować.


Akcja „Sierot” (tytuł odnosi się do przeszłości rodzeństwa, ale zapewne może też być traktowany metaforycznie) w Powszechnym toczy się w bardzo surowej scenografii. Pośród nagich białych ścian w towarzystwie krzeseł stoi właściwie tylko stół z zakrapianą kolacją, a wino na mim świadczy o przynależności domowników do klasy średniej. Jednak od czasu do czasu – sygnalizowane przez przeraźliwe dźwięki – pojawiają się na ścianach, widoczne tylko w specjalnym świetle kolorowe graffiti, zawierające zbuntowane napisy. Ten ciekawy i niepokojący zabieg służy nie tylko oddzieleniu scen, ale i przypomnieniu, że rzecz dzieje się w biednej dzielnicy, gdzie mieszkają zaniedbane i – o czym wiemy już od bohaterów – arabskie dzieci.

 

Stosunkowo duża, w obliczu skromnej scenografii i nielicznych pośród niej ludzi, scena pozwala na wybujały ruch sceniczny i ekspresję postawami ciała i gestykulacją. Celuje w tym Liam, który nieporadny sposób wysławiania się kompensuje mową ciała. Na ogół wypada to dosyć przekonująco. Zwłaszcza konfrontacja głównego bohatera z siostrą przybiera niekiedy dramatyczne formy, ale w kulminacyjnej scenie, gdy podbiega do niej z pięściami, a ta stoi niewzruszona, trudno zobaczyć w tym autentyczne, wywołane emocjami reakcje. Po raz kolejny kreacja bierze udział nad realizmem. A przecież sztuka ma wyraźnie realistyczny charakter.


Miłośnicy teatru innowacyjnego, nieprzewidywalnego, wieloznacznego niewiele znajdą w tym spektaklu dla siebie. Sztucznie podwyższany dramatyzm wątłej fabuły nie dostarcza tych wszystkich wrażeń, które potrafi przynieść mniej krzykliwa reżyseria. Efekciarstwo dramatopisarza należało zrównoważyć innym poprowadzeniem aktorów. Sama surowość scenografii lepiej pasowałaby do wybitnego tekstu. Gdy ten okazał się niedopracowany (niedotłumaczony?), uzyskaliśmy spektakl niepełny, który broni się jedynie wagą poruszanej problematyki. Jednak braku autentycznych konfliktów wewnętrznych nie da się pokryć przerysowaną grą. Dramatyczne sieroty, w tym także ta trzecia, największa, wykazały się nadmierną wręcz zaradnością w unikaniu odpowiedzialności. Współczesność oddaliła je od wielkich antycznych tragedii. Pozostały żałosne i małe.

 

 


Jarosław Klebaniuk

 

 

 

Sieroty Dennisa Kelly’ego (przeł. Ewa Partyga).

Opracowanie tekstu i reżyseria: Grażyna Kania.

Scenografia: Stephan Testi, muzyka: Jan Duszyński.

Obsada: Helen – Anna Moskal, Danny – Grzegorz Falkowski, Liam – Piotr Ligienza. 

 

Teatr Powszechny w Warszawie, Scena 200. Premiera 1 kwietnia 2011.
2 kwietnia 2011