Urodziny kojarzą się z zabawą, ale i z koniecznością przestrzegania konwenansów. „Urodziny Taty” Ad Spectatores złamały zasady logiki, obowiązującą w teatrze normę gry na scenie, ale z zabawy nie zrezygnowały.
Konieczność stawienia się w stroju wieczorowym w teatrze, który zazwyczaj podejmuje i raczy w ogrzewanej kozami pofabrycznej halce, odebrana może być jako molestowanie, zwłaszcza przez kogoś, kto do roboty wdziewa garnitur i chciałby do świątyni sztuki ubrać się odświętnie – bez krawata i w dżinsy. Jednak dla każdego, kto wybrał się na spektakl Ad Spectatores do eleganckiego hotelu, stało się jasne, skąd konieczność takiej opresji. Pięćdziesiąte urodziny tytułowego Taty odbywały się w uroczystej atmosferze, na sali z białymi obrusami, profesjonalnymi nakryciami i kierownikiem, dbającym o porządek. Sztywne przyjęcie z kulturalnymi półsłówkami i wydumanymi toastami nie wchodziło jednak w grę. Obecność ośmioosobowego zespołu muzycznego z rozbudowaną sekcją dętą i niemal setki gości zobowiązywała najbliższą rodzinę jubilata do ekspresywnego i głośnego zachowania. Imperatyw ten sprawdził się dobrze. Przez cały czas coś się działo: rodzinne interakcje przeplatane były „tuleniem się” w kręgu familii, tańcami, a nawet śpiewem. Strzały z pistoletu padały ze zbyt bliskiej odległości, by miały chybić celu. Nie pękł ani jeden balonik, choć parę butelek scenicznego wina i szampana – owszem. My, widzowie, obserwowaliśmy to wszystko zza ciasteczek i pustych kieliszków. Nie, żebym miał pretensje. Sami stanowiliśmy przecież tylko elementy scenografii – eleganckie, milczące.
Pomysł fabularny sztuki polega na obsadzeniu w roli jubilata – ojca rodu mężczyzny nie żyjącego już od trzydziestu lat i powracającego co roku na własne urodziny. Rodzina ukrywa przed nim ten niepokojący fakt z obawy, że poznania prawdy „by nie przeżył”. Jednak okazuje się to nie mieć aż tak dużego znaczenia. W dodatku na skutek różnych zadrażnień, utrat panowania nad sobą i zwykłych nieszczęśliwych wypadków stopniowo na drugą stronę przenoszą się wszyscy uczestnicy przyjęcia. Maciej Masztalski nie pozostawia – nie licząc obsługi gastronomicznej – nikogo żywego i sztuka kończy się w sam raz wtedy, gdy wypadałoby dobrać się do widowni (ta, nieświadoma zagrożenia, po oklaskach nieśpiesznie opuściła salę). Paradoksalnie, śmierć nie kończy jednak czerpania z przyjemności życia. Końcowa kwestia wypowiadana przez Jubilata (Krzysztof Kuliński) stanowi skrócony pastisz pełnych oskarżeń wielkich mów moralizatorskich. Gogola mógłby sparafrazować tak: „Kogo żałujecie? Samych siebie żałujecie”. Wszyscy nieboszczycy oglądający to przedstawienie mogli poczuć się dowartościowani jako ci, którzy czują smak rzeczy pełniej niż żyjący. Tym drugim natomiast – choć być może „urodzili się martwi” – na pocieszenie pozostaje godzina wybornej zabawy.
Komediowy charakter spektaklu, pomimo jego ciemnej barwy, budowany jest kilkoma charakterystycznymi dla Masztalskiego środkami. Niepohamowany humor płynie między innymi z zaskakujących zmian w zachowaniu postaci. Niezbyt rozgarnięty i źle wychowany zięć jubilata – Mateusz (Rafał Kwietniewski) potrafił na jedną piosenkę przedzierzgnąć się w atrakcyjnego rockandrollowego szansonistę. Jego teść – Józef, czuły i uprzejmy, na wieść o zdradzie sprzed siedemnastu lat zastrzelił żonę – Zuzannę (Ewelina Paszke-Lowitz). Inne postaci od początku wychodziły zaś poza stereotypowe role: Kierownik Sali (Michał Wielewicki) apodyktycznie traktował gości i epatował samouwielbieniem jeszcze przed wejściem na przyjęcie; Kucharka (Dorota Łukasiewicz-Kwietniewska) ze iście szwajcarską (zachowaną zapewne z poprzedniego dnia, gdy grała w „Pieniądze są w…”) surowością czyniła propozycję nie do odrzucenia z pożywnych zup odpowiednich dla zimnego klimatu („Chcecie siły, mądrości i piękna. Po prostu chcecie zupy”); dzieci okazywały się lepiej zorientowane od rodziciela w rozumieniu pozamałżeńskich stosunków mamusi i tak dalej.
Źródłem wesołości – owszem, czarnej, ale ten kolor nie wychodzi z mody, a już na pewno nie w Ad Spectatores – było także wzajemne traktowanie się żywych i zmarłych, a dokładniej rzecz ujmując, aktualnie martwych żywych przez aktualnie żywych martwych. Jubilat tak na przykład zwrócił się do najmłodszego syna, zresztą traktowanego nieco wyrozumialej po przypomnieniu sobie, że w rzeczywistości to dziecko sąsiada: „Zdumiewa mnie twoja obojętność, synu. Wiem, że jesteś całkowicie martwy, ale zupełnie cię to nie usprawiedliwia”. Uduszony wcześniej kanapką Ksawery (Agata Kucińska) nie zareagował na symulowany zawał Ojca. Dodajmy, że tylko trochę słabiej zareagował, niż cała reszta rodziny, z której nikt nie ruszył na pomoc.
Także w innych sytuacjach relacje między członkami świętującej familii wydawały się dosyć nieadekwatne. Jak by się nad tym zastanowić, to jednak tylko przerysowany obraz przeciętnej polskiej patologicznej rodziny. W przedstawieniu Masztalskiego uruchomione zostały klisze safandułowatego, nieatrakcyjnego męża, niepracującej puszczalskiej żony, apodyktycznej cioci (Agata Skowrońska), cwanych dzieci (jak napisał kiedyś Tadeusz Różewicz w didaskaliach jednaj ze swoich wczesnych sztuk „Są to sprytne małe skurwysyny do wynajęcia, ciekawe, co też z nich wyrośnie”), aroganckiego nad-kelnera czy kucharki, która dostępnymi sobie środkami realizuje nacjonalistyczną (patriotyczną, jak powiedzieliby zwolennicy gulaszowej) misję. Nie postaci były jednak najważniejsze, a pomysły skrzące się sytuacyjnym i słownym humorem.
Gra aktorów wyraźnie określana była wyznaczonymi rolami, ale – choć pierwszy skład w co najmniej trzech przypadkach od premiery się zmienił – obsadę należy uznać za trafną. Wszyscy zasługują na pochwały, ale wyróżnił się kreujący głównego bohatera Krzysztof Kuliński (żywy przykład, że urzędnicze obowiązki nie pogrążają i nie odbierają żywości i wyrazistości na scenie), zaś z postaci drugoplanowych – Agata Kucińska, która w roli brzuchatego nastolatka pokazała, jak niewiarygodnie można się zmienić, używając niewielkich środków. Gdyby nie charakterystyczny głos (i brzuch) trudno byłoby rozpoznać, że to ta sama aktorka, która w Browarze tańczyła na rurze.
Stoły w sali bankietowej, gdzie miały miejsce opisywane wypadki, ułożone były w taki sposób, że po obu stronach biegły od „stołecznej” części sceny do orkiestry. Punkty widzenia rozciągały się więc na przestrzeni jakichś dwudziestu pięciu metrów. Większość wydarzeń scenicznych rozgrywała się w jednym szczycie sali, podczas gdy w drugim głośno grała orkiestra – czasem swingująco, niekiedy biesiadnie, kiedy indziej rockandrollowo. Ta część widzów, której przypadły krzesła (postęp w porównaniu ze Sceną w Browarze Mieszczańskim!) bliżej rodzinnego szczytu mogła być zachwycona. Pozostaje się tylko domyślać, że część ulokowana nieopodal zespołu muzycznego – bywała czasowo ogłuszana. Prezentowane tu uwagi o spektaklu nie muszą być więc bezwzględnie adekwatne. Osoby siedzące w innym miejscu mogły słyszeć lub uronić inne treści. Oczywiście nie mogę wykluczyć, że są i tacy, którzy świadomie wybrali bliskość bandu, bo na przykład muzykę, zwłaszcza głośną, kochają bardziej niż teatr. Niemniej problem topograficzny pozostaje. Jest on istotny zawsze, gdy otwarta scena lub to, co pełni jej funkcję, wymusza zróżnicowanie odległości i kątów odbioru, jednak w „Urodzinach Taty” nabrał dodatkowej wagi. Dotyczy to zresztą również dwóch scen rozegranych przed wejściem do Sali: przygotowania gości przez nieśmiałego Asystenta (Marcin Chabowski) i odczytania limeryku przez Kierownika Sali. Osoby stojące dalej mogły stracić te aktorskie perełki i to bynajmniej nie z powodu przynależności do kulturowej wspólnoty wieprzy, lecz dlatego, że znalazły się w niewłaściwym miejscu, choć we właściwym czasie.
Topograficzne trudności sceny nie odbierają świetności spektaklowi. Cóż z tego, że zasłaniał mi stół i siedzący za nim współwidzowie i nie widziałem, jak Jego Magnificencja rzekomo kona na zawał ? Jestem pewien, że było wielu świadków tego zdarzenia i że oni będą w stanie opisać rektorskie konanie. Ja swoją część przedstawiłem. Obserwacje, które możliwe były jedynie z odmiennego punktu siedzenia, pozostawiam do zrelacjonowania osobom, które zajmowały inny koniec urodzinowego stołu.
Jarosław Klebaniuk
Urodziny Taty, reż. Maciej Masztalski według własnego utworu
aranżacje muzyczne: Maurycy Miguła
scenografia i kostiumy: Dąbrówka Huk
choreografia: Bożena Klimczak
obsada: Izabela Kała, Agata Kucińska, Dorota Łukasiewicz-Kwietniewska, Ewelina Paszke-Lowitz, Agata Skowrońska, Marcin Chabowski, Krzysztof Kuliński, Paweł Kutny, Rafał Kwietniewski, Michał Wielewicki
Premiera: 2 lipca 2008
Teatr Ad Spectatores, Sala Bankietowa Art Hotelu
19 marca 2011