Spektakl Ad Spectatores o nieobecnych pieniądzach i piętrzących się martwych ciałach łączył w sobie elementy czarnej komedii, teatru absurdu, a nawet burleski.
Podstawę stanowił niezły tekst, co w przypadku Ad Spectatores, którego aktorzy nawet „substancję miękką i podatną” potrafią obrócić w złoto, bynajmniej nie jest oczywistością. Zapewnił on zaskakujące zwroty akcji i dostarczył wielu paradoksalnych, zabawnych kwestii. Co najmniej jedno znakomite rozwiązanie sceniczne pokazało zaś, że to teatr najwyższej próby.
Historyczne tło akcji podane zostało jako mieszanka faktów znanych i ważnych oraz nieznanych i błahych, łącznie z tym, że „w Bukareszcie nie wydarzyło się nic”. Okres międzywojenny dał okazję do włożenia w usta postaci wielu błędnych – z dzisiejszej perspektywy – ocen i antycypacji. Bohaterowie nie wróżyli wielkiej kariery gramofonowi, dyktafonowi czy odciskom palców. Nazwanie wydarzeń z lat 1914-1918 Pierwszą Wojną Światową uznali za przesadne, a piękną i – w domniemaniu – głupią pokojówkę, która złowieszczyła, że kary narzucone pokonanemu mocarstwu ułatwią przejęcie władzy przez dyktatora i doprowadzą do wybuchu drugiej – wyśmiali.
Zebranie Francuzów, Anglika, Niemca i Włoszki w szwajcarskiej rezydencji zmarłego milionera dało okazję do wyzyskania narodowościowych stereotypów, które – werbalizowane – stały się zarzewiem konfliktów między bohaterami, a nie tylko prostej zabawności, wynikającej z przerysowania (Brytyjczyk z fajką czy Germanin w charakterystycznym stroju). Ukarani przez gospodynię za „przerywanie” nawet ręce podnosili w różny sposób, wykazując jednak zadziwiająco jednomyślną subordynację w odbieraniu okrutnej i absurdalnej kary. Cierpliwość w korzystaniu z wyjątkowo szorstkiej gościny miała zostać wynagrodzona udziałem w spadku, który nieboszczyk wolał zostawić pięciorgu nieznajomych, niż trzem synom, uznanym przez siebie za „kretynów”. „Dzieci się nie wybiera. One się rodzą” – powiedział Nieboszczyk (Michał Wielewicki), który nadzieje pokładał raczej w swoim nieślubnym potomku spłodzonym z praczką.
Niespodziewaność tych wyznań nie jest jedyną, jaką raczony był widz. Lawina zgonów – a ta okazała się intensywna, gdyż całość trwała niewiele ponad godzinę – nie pozostawiła na scenie niemal nikogo żywego. Niekiedy zwalniała jednak, by ustąpić pola choćby melodramatycznej kliszy ( „– Chciałbym z tobą zatańczyć, Jane. – Nie potrafię, Sam. – To bardzo proste. Pokażę ci”), francuskojęzycznej wymianie zdań między, jak się wydaje, życiowymi partnerami, z których jeden atakował wcześniej proliferację homoseksualizmu na Wyspach, bójce na pięści o iście cyrkowo-baletowym charakterze, czy też egzemplifikacji przez Aleksandrę Dytko – pełną umiaru, choć w seksownej bieliźnie – słowa „striptiz”, zdefiniowanego wcześniej wikipedycznie przez jednego z Francuzów.
Choć fabuła „Pieniędzy…” jest wartka, zwłaszcza w drugiej połowie przedstawienia, co wyróżnia je na tle większości produkcji Masztalskiego, które stanowią raczej zbiory luźno powiązanych skeczy i anegdotek, to nie ona stanowi o wartości spektaklu. Przecież kryminalny rozwój wydarzeń, choćby nawet najbardziej uabsurdalniony, ograniczony jest liczbą możliwych uśmierceń i trudnością postawionej zagadki. Tutaj tajemnica musi być niezwykle prosta – wystarczyłoby wskazać miejsce ukrycia fortuny. Jednak nie na tym polegał zamysł Autora. Tożsamości niektórych postaci okazały się inne, niż się początkowo wydawało, a nawet wprowadzony z opóźnieniem bohater z amanta przeobraził się w stelaż (leżaż?) wytatuowanej skóry. Tajemnicę, jak można było wnosić z listy na odwrocie Sama (Paweł Kutny), posiadło wiele osób. Francuscy ocaleńcy ze scenicznej masakry odczytali ostatecznie nazwisko i adres wytatuowane w miejscu, gdzie tułów ulega podziałowi i udali się pod adres brytyjskiego premiera. W ten sposób czara absurdu dopełniła się, choć przedstawienie trwało jeszcze podczas oklasków, o co we właściwym sobie stylu zadbał Marcin Chabowski (w przedstawieniu – milczący w odróżnieniu od rodaka z ojczyzny Marsylianki). Niestandardowe odbieranie oklasków okazało się, być może, sposobem na ich przedłużenie, choć w tym przypadku nie było konieczne (same z siebie były żarliwe).
Zabawność przedstawienia pochodziła z kilku źródeł. Miejsca bitew i porozumień pokojowych nosiły nazwy trzech francuskich supermarketów. Najbardziej „tragiczna” postać – oszustki, morderczyni i trucicielki (Agata Skowrońska) recytowała z należnym patosem fragmenty „Piekła” Dantego. Płyty pochodzące z San Sebastian nie zawierały bynajmniej muzyki hiszpańskiej czy baskijskiej, choć te zakupione przez narratora w Bordeaux spełniły pokładane w nich przez widzów etniczne nadzieje. Laska, którą posługiwał się jeden z bohaterów (Jędrzej Taranek) nie tylko okazywała mu się zbędna, ale też wydawała się rekwizytem nieadekwatnym u kogoś, komu siły starczało na dźwiganie kobiecego ciała i akrobacje z męskim. Wreszcie kostyczna i mroźna Przełożona Służby (Dorota Łukasiewicz-Kwietniewska, już po powrocie do swojego normalnego rozmiaru) okazała się była stwarzać pozory, ostatecznie odsłaniając swoje prawdziwe oblicze seksualne i moralne.
Słowne zabawy, przeobrażenia i paradoksy wpisane w postaci to jednak nie jedyne walory „Pieniędzy…”. Znakomitym pomysłem było ożywienie Nieboszczyka, by odtwarzał fragmenty przedśmiertnych wypowiedzi zarejestrowanych na gramofonowej płycie. Kilkukrotne przywracanie go do życia, sygnalizowane grą światłem, stanowiło bardzo oryginalne rozwiązanie. W pierwszej, premierowej wersji pokazywane było – o ile półtora roku nie dopisało tego wspomnienia – także powstawanie nieboszczyka z martwych, a nie tylko powracanie do nich. Tamta wersja była jeszcze zabawniejsza, może dlatego, że zupełnie łamiąca konwencję odtwarzania nagrania, które rzeczywiście powinno zaczynać się z udziałem już przywróconego (czasowo) do życia. Tak czy inaczej to najbardziej udana – spośród wielu godnych pochwały – scena sztuki, choć równie zaskakujące było na przykład nagłe ożycie na kilkanaście sekund wszystkich uśmierconych wcześniej postaci, gdy jednemu z umierających bohaterów na chwilę przed zgonem zamajaczyła alternatywna, optymistyczna wersja rozwoju wypadków.
Nie tylko pomysły fabularne i ich realizacja stanowiły jednak o mocy tego przedstawienia. Barwności nadały mu kostiumy, a w niektórych przypadkach (Anglik, Jan Naturski) także charakteryzacja, mocno różnicujące postaci. Scenografia z konieczności, jak zwykle zresztą w przedstawieniach Ad Spectatores, z uwagi na niewielki rozmiar sceny i logistycznego zaplecza, była skromna. Jednak umiejętne operowanie światłem i ciemnością, a także różnorodna – czasem łagodnie-regionalna, czasem ostro-współczesna – muzyka nie pozostawiały odbiorcy z uczuciem niedosytu. Gra aktorska jak zwykle zachwycała, choć dało się zauważyć, że przedstawienie dawno nie było grane, bo zdarzały się przypadki wejścia sobie w kwestie w szybkich wymianach (sprawnie korygowane, trzeba przyznać) czy nie nadążenia za ciemnością przy powrocie z jednej rzeczywistości (np. seksownych wygibasów) do drugiej (współtruposzowania). To są jednak drobiazgi, które przy szybkim rozwoju wypadków, w nabierającym tempa przedstawieniu jakoś specjalnie nie raziły.
– Jak się bawiłaś – zapytałem, gdy wstaliśmy pokurczeni z browarnej ławeczki i skierowali się ku tarasowi o powierzchni pudełka do butów, bez barierki, z tłumem za plecami.
– Tak samo dobrze jak za pierwszym razem* – odpowiedziała Ela, gdy po betonowych schodach zeszliśmy w zadeszczony mrok pofabrycznego gumna.
*Daty obu razów zapisane są w stopce.
Jarosław Klebaniuk
Pieniądze są w…, reż. Maciej Masztalski według własnego utworu
Scenografia i kostiumy: Ewa Beata Wodecka
Obsada: Aleksandra Dytko, Dorota Łukasiewicz-Kwietniewska, Agata Skowrońska, Marcin Chabowski, Bartłomiej Firlet, Paweł Kutny, Jan Naturski, Jędrzej Taranek, Michał Wielewicki
Premiera: 26 sierpnia 2009
Teatr Ad Spectatores, Scena w Browarze Mieszczańskim
18 marca 2011