Dzień Holly, albo „HollyDay" w Teatrze Studio

Nisza Teatralna
Nisza Teatralna
Kategoria teatr · 21 grudnia 2010

Spektakl „HollyDay" jest udanym krewnym Śniadania u Tiffany'ego. Stwierdzenie, że jest to lepsza czy gorsza wersja pierwowzoru byłoby dużym niedopowiedzeniem. Mimo tego, że przedstawienie Siegoczyńskiego bazuje na Śniadaniu, są to dwie różne i równie ciekawe historie.

 

Rok 1958, Truman Capote wydaje Śniadanie u Tiffany’ego. Historia Holly (w filmie bohaterkę tę gra cudowna Audrey Hepburn), która żyje w Nowym Jorku oraz bawi się życiem i mężczyznami, to już absolutna klasyka. Światu pokazana zostaje kobieta, poszukująca własnej tożsamości uwięziona między ogromnym miastem, a zagubieniem młodej osoby.

 

Rok 2008, Michał Siegoczyński zainspirowany historią uroczej panny Golightly, reżyseruje spektakl pt. HollyDay.

 

Piękna Holly dostaje angaż w magazynie „Starlight” i w związku z tym przeprowadza się do

Nowego Jorku. Bohaterka jest dwudziestopięcioletnią, pożądaną modelką u szczytu sławy. W warunkach adaptacji ciężko skupić się na sobie i własnych marzeniach. Magdalena Boczarska, wcielająca się w rolę Holly, niewątpliwie potrafiła oddać jej urok osobisty. Przez cały spektakl widzimy wręcz dziecinną młodą osobę, która przesadnie fascynuje się zaistniałą sytuacją i otoczeniem. Holly wprowadza się do Freda (Piotr Wawer), swojego sąsiada. Przyjaźnią się. Nie dziwi nas ich pierwszy i zarazem ostatni pocałunek. Taka właśnie jest Holly. Dzięki pracy w „Starlight” bohaterka poznaje Ritę (naczelną czasopisma i wysoko postawioną osobę w branży), która wprowadza ją w świat biznesu i imprez. Rita, grana przez znakomitą Ewę Błaszczyk, to starsza wersja Holly. Przynajmniej sama tak siebie widzi. Fred na tej znajomości korzysta podwójnie: poznaje Jima (Antoni Pawlicki), Kena-geja, który wchodzi z nim w barwny romans.

 

Ta z pozoru prosta historia zawiera też wątki tragiczne, które zdają się, konstytuować najistotniejsze wątki. Poszukiwanie samej siebie prowadzi Holly do zguby. Zostaje zabita przez przypadkowo poznanego mężczyznę (Michał Zbrojewicz), z którym zresztą przeżyła wcześniej wyjątkowo barwny romans.

 

Cały spektakl jest równie ,,kolorowy’' (zawiera wiele interesujących elementów) jak

Holly i jej życie – od ubrań i scenografii, poprzez animacje, śpiew aktorów aż do dialogów. Popisy wokalne Boczarskiej i Wawer pozostawiają wiele do życzenia, ale idealnie wpisują się w scenariusz, który zakłada, że Fred zawsze chciał być wokalistą. Spornym elementem są motywy taneczne w wykonaniu Kamila Czarneckiego. Taniec dobry, ale jego sens może być odbierany bardzo wieloznacznie. Przedstawienie wzbudza wiele sprzecznych emocji. Niezwykle istotny dla spektaklu jest wielokrotnie stosowany przez Siegoczyńskiego, motyw przemijania. Najbardziej pozytywna postać, Fred, w rozmowach z Holly jest kompletnie bezradny. Jej odejście (osoby pełnej energii) powoduje ewidentne zagęszczenie atmosfery. Tę scenę warto zapamiętać, gdyż brak Holly jest przytłaczający na tyle, że jesteśmy w stanie go odczuć niemalże fizycznie.

 

Warto też zwrócić uwagę na stricte komediowy aspekt widowiska. Dialogi między

aktorami potrafią rozbawić do łez. Widok Freda, Jima i Holly w okularach pływackich; Fred, traktujący baterię zlewu jako słuchawkę telefonu; taniec Holly i Rity, i inne elementy czynią odbiorcę bezbronnym wobec sporej dawki komizmu. Komediowość tych fragmentów niebezpiecznie graniczy z kiczem, a chwilami wpisuje się nawet w jego ramy – jest on jednak świadomie wpleciony w charakter HollyDay.

 

Uwagę przyciągają błyskotliwe dialogi, dobra gra aktorska i fakt (tu zwracamy się do męskiej części publiczności...), że Magdalena Boczarska przez znaczną część spektaklu jest półnaga, a Rita upodobała sobie lateksopodobne spodnie. Antoni Pawlicki doskonale wciela się w rolę macho. Porusza się „napompowany jak balon” z charakterystycznym uśmieszkiem na twarzy. W dodatku ma na sobie spodnie w kant i nieprzypadkowo, jak się później okazuje, różową koszulę.

 

Ciekawie wykorzystana została w tej produkcji muzyka oraz pokazujące się w tle animacje i zdjęcia (choć może zwyczajnie mam sentyment do Marylin Monroe...).

 

Spektakl jest bardzo nowoczesny. Na myśl o

nim nasuwa mi się określenie: „show młodzieżowe”, co może nie jest tak pozytywnym określeniem, jak ogólny wydźwięk tej recenzji. Sztuka z takim rekwizytorium jak marihuana, wątki homoseksualne (wg zasady „każdym z każdym”) oraz  Pawlicki z ‘interesem’ na wierzchu to woda na młyn dla młodych odbiorców. Dla mnie są to elementy idealnie oddające charakter współczesności. Przez ich pryzmat dostrzegamy barwny całokształt życia dzisiejszej „Holly”. I chyba to stanowi ich główne zadanie. Takie elementy kiedyś byłyby w teatrze niedopuszczone, stąd niebywale cieszy fakt, że dzisiaj nie są już one (w takim stopniu) traktowane jak społeczne tabu.

 

Spektakl HollyDay jest udanym krewnym Śniadania u Tiffany'ego. Stwierdzenie, że jest to lepsza czy gorsza wersja pierwowzoru byłoby dużym niedopowiedzeniem. Mimo tego, że przedstawienie Siegoczyńskiego bazuje na Śniadaniu, są to dwie różne historie.

 

Mimo tego, że  sztuka dotyczy w szczególności Holly i jej życia, pokazuje losy piątki ludzi, zmagających się z pomysłem na siebie bądź ze swoją przeszłością. Geneza tytułu widowiska jest oczywista – Holly i jej dzień, HollyDay. Jednak interpretacja może być zupełnie różna dla każdego. Mnie nasuwają się dwie propozycje, np. HollyDay jako dzień Holly, tj. szczyt jej kariery bądź wreszcie odnalezienie swojego miejsca. Druga propozycja to Hollyday – wakacje Holly, tj. ucieczka od tego, co było kiedyś i poszukiwanie siebie w innej teraźniejszości.

 

Która z tych propozycji jest bardziej trafna? Zapraszam do teatru...

 

Paulina Żaglewska/Nisza Teatralna

 

 

HollyDay

Reżyseria: Michał Siegoczyński 
scenografia: Wojciech Stefaniak 


kostiumy: Ewa Gdowiok 
światło: Piotr Pawlik 
muzyka: The Calog 
choreografia:Iwona Olszowska 
projekcje: Krzysztof Liwiński

 

 

 

Więcej informacji: http://www.teatrstudio.pl