O spektaklu „HollyDay” opowiada Jacek Podgórski.
Capote'a i prześliczną Hepburn zostawiamy za drzwiami. Czas wyraźnie oddzielić minione od teraźniejszego, bo i charakter spektaklu w warszawskim teatrze Studio zdecydowanie tego od nas wymaga. Co właściwie zrobił Siegoczyński znany z takich tytułów jak Uwaga ─ złe psy i Elling? Już tu zaczyna się problem z oceną spektaklu, który w odbiorze na pewno nie należy do jednoznacznych. Kolejny raz okazuje się jednak, że pozory mylą.
Połączenie sztucznego śniegu, baniek mydlanych i nastrojowych utworów Radiohead czy Joy Division to, nie oszukujmy się, balansowanie na krawędzi, bardzo cienkiej i bardzo ostrej. Należy zadać sobie pytanie, czy współczesny świat showbiznesu klejący się od lukrowanych postaci i pustosłowia musi być na siłę idealizowany, czego wyraźnie domaga się spora grupa odbiorców? Czy nie byłoby to niemoralne przekłamanie i zatopienie się we wspomnianym przed momentem lukrowym sosie? Rodzaj autooczyszczenia sfery rozrywki? Siłą HollyDay jest fakt, że nie wstydzi się realiów, że ma własną tożsamość i śmiało się w niej realizuje.
Właśnie problem tożsamości jest jednym z wiodących tematów sztuki. Tytułowa Holly to uosobienie świata wielkich pieniędzy, odbicie czystej idei popularności. Nie wypada nie zwrócić uwagi na kreację Magdaleny Boczarskiej ─ zaznaczmy wyraźnie ─ bardzo wymagającą . Jak bowiem wtopić się w postać, której marzenia ograniczają się do pokochania mężczyzny z wielkimi stopami, którą dziecinna naiwność doprowadza do śmierci. Nie jest to wcale łatwe, kiedy jednocześnie chcemy uniknąć pewnego przejaskrawienia. Historia życia młodej, pięknej dziewczyny, wrzuconej w bezlitosny wir wielkiego świata to swoiste studium przedmiotu, oglądanego z różnych perspektyw. Wnikamy w niego i nasiąkamy nim. Czujemy przyjaźń, osaczenie, obsesyjną rządzę samorealizacji.
Koleje losu młodej, wschodzącej gwiazdy Starlight są pewnego rodzaju drogowskazem. Pokazują jak niewielka odległość dzieli szczęście i tragedię. Mówią, że w dzisiejszym, agresywnym świecie nie zawsze wszystko jest tylko dobre albo złe i że zbytnie zbliżenie się do którejś ze stron powoduje nieodwracalne konsekwencje, których obrazem staje się postać Maxa, w którą wcielił się Mirosław Zbrojewicz. Oto w życiu Holly pojawia się mężczyzna ze snu, który jednym gestem zmienia jej życie w śmiertelny koszmar. Gdzieś w tle dramatu, który rozgrywa się niemalże na oczach przyjaciół, czai się prawda dotycząca obojętności i strachu oraz tego, o ile ważniejsze są one dla człowieka, od szczerej przyjaźni.
Czy zatem sytuacje przedstawione w HollyDay są tandetne? Tylko, kiedy nie spróbujemy zastanowić się nad przyczyną i sensem. Twórcy spektaklu zapewne liczyli się z różnymi opiniami. Śmiało mogę jednak powiedzieć, że punkt należy zapisać po ich stronie.
Jacek Podgórski/ Nisza Teatralna
HollyDay
Reżyseria: Michał Siegoczyński
scenografia: Wojciech Stefaniak
kostiumy: Ewa Gdowiok
światło: Piotr Pawlik
muzyka: The Calog
choreografia: Iwona Olszowska
projekcje: Krzysztof Liwiński