O trudnościach w interpretacji i swoich inspiracjach spektaklem „Osąd” opowiada adeptka Niszy Teatralnej – Kasia Rutowska.
Od chwili obejrzenia „Osądu” przejrzałam kilkanaście albumów z pracami wielu ważnych artystów różnych epok, przeglądnęłam sporo książek, przeczytałam niezliczoną ilość artykułów oraz odbyłam wiele rozmów z bardzo dużą ilością ludzi, których zdanie niezwykle cenię, a jednak wciąż nie czuję się na siłach pisać o tym spektaklu-łamigłówce, pełnym wieloznacznych odniesień, symboli i metafor. Siedząc przed niemalże pustą kartką czuję się tak samo zagubiona, jak po zakończeniu spektaklu. Z drugiej strony jednak – czy przejście labiryntu sprawiłoby nam jakąkolwiek przyjemność, gdyby ktoś przeprowadził nas przez niego za rękę?
Pierwsza część, reżyserowana przez Jerzego Kalinę jest częścią najbardziej nasyconą różnorakimi skojarzeniami – wiele sekwencji spektaklu przypominało kadry ze słynnych obrazów, czy innych przedstawień. Nie ma w tym jednak nic z przypadku – oczom widza ukazała się precyzyjnie budowana historia nieskonkretyzowanej zbiorowości żyjącej w przedziwnym marazmie, wprzęgniętej w machinę obojętności, którą może być zarówno piekło obozu koncentracyjnego jak i samotna szarość współczesnego świata. Szczególny zachwyt wzbudziła we mnie zespołowa gra aktorów – można było odnieść wrażenie, iż piętnaście niezależnych od siebie osób to w rzeczywistości jeden idealnie zsynchronizowany organizm.
Druga część w reżyserii Pawła Passiniego była tą, na którą najbardziej czekałam i, niestety, na której najmocniej się zawiodłam. Skądinąd tragiczna historia bezimiennej ofiary wypadku samochodowego zwyczajnie mnie nie porwała, do tego jeszcze cały jej wydźwięk został niezwykle osłabiony poprzez użycie kilku bardzo wyświechtanych zabiegów teatralnych, takich, jak na przykład recytowanie tekstu na różnych poziomach głośności przeplatane nieskomplikowanym układem choreograficznym, czy też swoiste „przepauzowanie” niektórych scen. Prawdziwą perełką natomiast są czerwone piorunki i niebieskie chmurki, wyświetlane na ciałach aktorów w czasie jednej ze scen, do złudzenia przypominające emotikonki z komunikatorów internetowych – ukazujące skomputeryzowany podział na zbawionych „online” i całą resztę nie zalogowanych. Ten zabieg umiejętnie przełamuje patos obecny w przedstawieniu. Bardzo, bardzo dobre.
Trzecia część, reżyserowana przez Leszka Mądzika do złudzenia przypominała ożywione dzieła dawnych mistrzów późnego średniowiecza. Oszczędność, ale i jednocześnie efektowność scenografii zapierała dech w piersiach – gra świateł umiejętnie tworzyła wrażenie istniejącego gdzieś między niebem a piekłem pasa jałowej ziemi, z którego wyrastają monumentalne drabiny, stanowiące jedyną nadzieję na jakiekolwiek zbawienie. Rozpaczliwie powyginane ciała przywodzące na myśl „Ołtarz z Issenheim” wspinały się rozpaczliwie do góry, Bogu daleko jednak do miana „litościwego” – tylko jedno z nich [ciał] zostało ocalone od wiecznego potępienia, ukryte bezpiecznie gdzieś poza naszym ograniczonym wzrokiem. Część niezwykle poruszająca, żywa, niepozostawiająca obojętnym, wstrząsnęła mną nie tylko ze względu na mocne potraktowanie tematu: byłam porażona niesamowitym kunsztem i precyzją aktorów, których każdy, nawet najdrobniejszy ruch nadawał poszczególnym scenom atmosferę misterium.
„Osąd” to bez wątpienia widowisko skończone, kompletne, wręcz spójne w swojej różnorodności i tak właśnie, moim zdaniem, należy je odbierać: jako całość. Ciężko jest o nim mówić, jeszcze ciężej pisać – najlepiej po prostu poczuć. Potem zostaje tylko cisza. I nadzieja, że w ogromie boskiej sprawiedliwości znajdzie się też miejsce na odrobinę miłosierdzia.
Katarzyna Rutowska
„Osąd” – spektakl Wrocławskiego Teatru Pantomimy im. Henryka Tomaszewskiego. Reżyseria: Jerzy Kalina,Paweł Passini,Leszek Mądzik.
więcej na:
www.pantomima.wroc.pl