Po 20:00 wchodzę do klubu ze znajomymi. Szybki drink na wejście i ruszamy na parkiet. Przez pierwsze piętnaście minut tańczymy... podrygujemy w ciasnym kole. Z biegiem czasu jednak podłącza się do nas spora grupa obcych, młodych ludzi, którzy nie poprzestali na tzw. "drinku wejściowym". Przede mną młody mężczyzna macha rękami w rytm "pani od parasolki", tak rozchwytywanej ostatnio przez "koneserów" współczesnej muzyki. Tuż za mną kolejny młody człowiek, który próbuje upozorować ruchy Justina Timberlake`a z teledysku lecącego co wieczór w MTV.
Gdzieś w głębi sali dziewczyna stara się odwzorować ruchy tancerki rodem z podziemnego, "różowego klubu" Ameryki.
Minęła północ, udaje mi się wydostać z objęć spoconego anonima. Znajduję puste miejsce w kącie sali (nonsens - stoliki przy parkiecie?!) i wciskam się między chłopaka z dziewczyną na kolanach a grubego ochroniarza. Czuję ból i pulsowanie w głowie, z każdym kolejnym kawałkiem techno coraz silniejszy. Jednak nie szukam w torebce proszka od bólu głowy, chociaż z pewnością gdzieś tam jest, ale odtwarzacza MP3. Jedyne, czego mi w tym momencie potrzeba, to "Autsajder" Dżemu lub "Change the World" Erica Claptona. Odtwarzacza jednak nie mam przy sobie. Uszami wyobraźni staram się usłyszeć choć kilka dźwięków gitary, jeden riff, solo wciśnięte nieodwracalnie w pamięć. Nic, zero posłuchu siebie samej. Nie przychodzą mi do głowy nawet słowa "Autsajdera", które widnieją na ścianie w moim pokoju.
O 1:30 łzy potwornego zmęczenia niemal rozsadzają powieki. To nie jest jednak zmęczenie fizyczne, mogłabym funkcjonować do rana...To rozbicie wrażliwości, które nie pozwala nawet śmiać się z ludzi na parkiecie. Nie mam nawet siły im współczuć.
Z chwilą wyjścia na zewnatrz i zmniejszania się siły basów odzyskuję równowagę, choć mam wrażenie, że dopiero skończyłam kopać ogromny dół.
Dwa dni później jestem na imprezie urodzinowej u znajomej. Po części uroczystej dziewczyna daje mi cake z płytami, tym samym obarczając mnie rolą DJ`a. Przesłuchuję kolejne kawałki, przy żadnym nie zatrzymując się dłużej niż 3 sekundy... "Kanikuły", Feel, "Jesteś szalona", Gosia (nie Małgorzata) Andrzejewicz, Energy 2000...
Rozwścieczeni uczestnicy imprezy kierują w moją stronę krzywe spojrzenia. W końcu nikt nie lubi jak przerywają mu JEGO muzykę. Wyjmuję zza szafy antenę i szukam 104,2 - radiowa Trójka. Słyszę znajomy głos Wojciecha Manna i jego audycję z perełkami światowego bluesa. Cieszę się jednak stanem błogości mojego muzycznego umysłu tylko przez kilka chwil, gdyż kierowniczka imprezy "zapuszcza" ruskie techno, któremu wszyscy wtórują śpiewem (poligloci...).
Opisy na gadu-gadu oddają niekiedy stan umysłu użytkownika, dlatego też często je przeglądam, by sprawdzić co słychać u znajomych. "KC - na zawsze razem", "U babci, wracam jutro", "Już więcej się nie zakocham"... Nagle widzę znajomy fragment: "Jak na deszczu łza, cały ten świat nie znaczy nic, zupełnie nic...". Piszę standardowo: "Co słychać? Fajny opis, Dżem" nie omieszkając dodać, że we fragmencie słów piosenki koleżanka popełniła karygodny błąd pisząc "zupełnie nic" zamiast "a nic" (genealogia Dżemu to już od 5-ciu lat moje hobby). Znajoma odpisuje: "Zakochałam się w tym zespole, piękna piosenka". Kontunuuję temat: "No, tak bardzo można pokochać Dżem, bo to prawdziwa muzyka, nigdy sie nie znudzi...", na co panna M. odpisuje: "Tak, zaczynam słuchać dobrej muzyki".
Wieczorem powtórzyłam rytuał czytania opisów w komunikatorze i na miejscu fragmentu piosenki "Do kołyski" widnieją słowa: "Zabierz mnie do swego domu, nie powiem nic nikomu, będziemy robić to...". I tak dziewczyna zaczęła słuchać "dobrej" muzyki...
Komercja w muzyce? Proszę bardzo, teraz obecna jest ona wszędzie. Jednak trzeba umieć rozgraniczyć muzykę od pseudomuzyki.
Dziewczyno współczesna, co byś wolała? Plastikową, tandetną biżuterię, czy może taką o próbie srebra 925? Wybierzesz (modna dziewczyno) bluzę z wyprzedaży czy bluzę z czarnym kotem na rękawie?
Wybierasz rzeczy lepsze, gustowniejsze, choć droższe, bo nie chcesz być "tandeciarą". Za bilet na koncert Dody płacisz sumę swoich wszystkich oszczędności, by zobaczyć tylko długość jej spódnicy.
To wyobraź sobie, modna dziewczyno, że ja płacę setki złotych za bilet na koncert Santany i Claptona, a marne grosze za bluzy. I nie jestem "tandeciarą". Okłądkę Twojej płyty Dody za kilka lat pokryje kurz i mazaje flamastrami twojego dziecka (bo płyta znajdzie się w jego kuferku z zabawkami), a moja płyta DIre Straits, którą kiedyś dał mi mój ojciec, będzie lśnić na półce jak relikwia.
Skromność i pokora cechują prawdziwego artystę, więc znajdź mi takiego w czasach plastikowej muzyki...