Czy poeta powinien czytać, czy recytować swój wiersz? Recytowanie ma tę zaletę, że można uważnie spoglądać słuchaczom w oczy, można ich tym przekonać do słuchania, powstrzymując od głupkowatych uśmieszków i wypowiadania, nawet cicho i na ucho, uwag.
Można ich także hipnotyzować patrząc przez nich, jak przez szybę, w jakiś odległy punkt, w jakąś niepojętą dla nich i zapierającą im dech w piersiach transcendencję, umiejscawiając ją już to w brudnej smudze na ścianie za ich plecami, już to w mosiężnej klamce, pęknięciu szyby, już to w zawieszonym nad drzwiami krzyżyku, obrazku, stojącym gdzieś w cieniu wazonie, stoliku, złamanym krześle, butelce wina, czymkolwiek, co stać się może wielką tajemnicą nie będąc przez nich widziane, co może zarazem przykuć uwagę samego poety wystarczająco mocno, by zapomniał o lustrze w ich oczach, w którym czai się niezrozumienie, podziw, śmiech, znudzenie - to wszystko, co stając się odbiciem wiersza, każe umykać głosowi w drżenie, a oczom w parkiet, czy płytki, dywan, wykładzinę, posadzkę; nawiasem mówiąc nie pytajcie nigdy mówców w co była ubrana podłoga, wiedzą o tym tak dokładnie, że aż pąsowieją, jak wtedy gdy łapią w sieć ucha oklaski i mierzą siłę decybeli, prędkość, dynamikę uderzeń i ilość dłoni klaszczących, a potrafią to robić lepiej niż najnowocześniejsza aparatura, niestety trudno w to uwierzyć, gdyż odczyty z danymi i wszystkie wykresy zakopuje się z całą kartoteką zdarzeń razem z nimi. No cóż, trudno zaprzeczyć, że artyści kończą tak samo jak zwierzęta.Ale recytowanie wiersza ma także swoje wady. Wymaga, żeby raczej wstać, trudno powiedzieć, czy decyduje o tym tradycja, czy może jakaś dziwna podniosłość tkwiąca w samym akcie odtwarzania z pamięci. Jeśli się już wstanie nie można już w tym momencie siedzieć, nie można podkurczyć pod siebie nóg, nie można założyć ich na siebie, nie można przysłonić się tekstem i kolanami, ani stołem, za którym czasami się siada, wyprostowany człowiek prezentuje całego siebie, obnaża się, uwydatnia wszystkie swoje kształty, swoje niezgrabności i zgrabności, swój wzrost i kolor włosów na głowie zbliżonej do lampy bardziej niż głowy słuchaczy, oni wygodnie oparci oglądają ciało poety, jego wyniosłość i jego ręce nie mogące miętosić kartek i pocić się w biały papier, a jedynie w powietrze, stojący poeta musi obliczyć każdy swój krok i gest na to, że zostanie on odczytany artystycznie, także na to, że całe jego ciało ujawni sobą kompletny brak dystansu do najbardziej nawet konwencjonalnego i wystylizowanego tekstu. Do tego dochodzi poczucie nierówności, nawet nabrzmiewania w powietrzu bitewnego wręcz zgiełku. Stojący musi być inny. Być może, gdyby także słuchacze wstawali do recytacji problem byłby załatwiony, ale nie, chyba nie. Choć na pewno walka byłaby mniejsza to słuchacze stojący przemieniali by się wkrótce w jedynie stojących jak ma to miejsce na uroczystych mszach, apelach i akademiach ku czci zapomnianych przez zapominanych powolniej żyjących. Stojący jest rozebrany przez własne otwarcie się w pół, przez własne balansowanie biodrami zawsze nie dość umiejętne, siedzący są zawsze skryci przez zamknięcie, załamanie siebie w sobie, są w sobie skryci, czają się i mamią. Mogą bać się spojrzeń poety, jak boją się spojrzenia drapieżnego zwierzęcia w zoo, tygrysa, lwa lub lamparta, ich strach może paraliżować, może opętać jak stalowe konstrukcje pętają te zwierzęta szlachetne. Są oczywiście natury silne, które nie dość że stoją i recytują to jeszcze chodzą pomiędzy słuchaczami i spoglądają na nich niemal po kolei, ale i im nie przychodzi to zapewne łatwo. Dochodzi jeszcze jedna wada, niejednokrotnie najbardziej istotna, do recytacji trzeba się przygotować, trzeba wykuć na blachę te kilka bądź kilkanaście wierszydeł, nie pomylić się i do tego stanie zobowiązuje do mówienia głośno, wyraźnie i pięknie. To wymaga pracy, pracy i jeszcze raz pracy, na to stać jedynie poetów obdarzonych znakomitą pamięcią, co nie zdarza się niestety zbyt często, albo poetów niezwykle pracowitych. Łatwo odróżnić czy recytujący jest pracowity czy z dobrą pamięcią. Zasadniczo jeśli wiersze są dobre znaczy to, że jest pracowity. Choć byłoby przesadą stwierdzić, że dobrzy poeci to jedynie poeci pracowici, a wiec recytujący, czyli poeci stojący.
Z kolei poeta czytający może wymienić następujące plusy czytania. Może siedzieć, a więc nie musi się męczyć, może sprawiać wrażenie, że to jak gdyby nie jego wiersze i mu na nich nie zależy, nie musi się bać swoich ruchów i gestów, przynajmniej nie tak bardzo, gdyż zapewniam, że istnieją poeci równie lękliwi jak prosiaczek z Chatki Puchatka. Dalej, poeta taki nie musi się lękać utożsamienia jego postaci przez słuchaczy z bohaterem jego wierszy, gdyż ciałem nie zdradza zwykle żadnej tożsamości, ponadto poeta siedzący i czytający nie musi kłamać swoim wzrokiem, może pozwolić sobie na komfort posiadania publiczności spokojnej i przychylnej mu jedynie ze względu na sam tekst, a więc mierząc oklaski może się przekonać o jego rzeczywistej, w tej konkretnej ludzkiej konsytuacji, wartości. Teoretycznie nie jest więc tchórzem, który reperuje sobie swój image aktorskim postępowaniem. Nie stając się aktorem tym mocniej uwydatnia siłę samego poetyckiego słowa, oczywiście przy szczęśliwym, acz rzadkim zbiegu okoliczności, że jego słowo siłę ową posiada. Poeta siedzący znajduje się ze słuchaczami na stopie partnerskiej, tworzą jedność opartą na zasadach względnie demokratycznych, oczywiście przy nieszczęśliwym, acz najczęstszym zbiegu okoliczności, że słowo jego nie jest porażające. Poeta czytający nie przeszywa słuchaczy do głębi, nie patrzy przez nich jak przez szybę, ofiaruje im więc wolność i okazuje szacunek, rzecz chwalebna, acz naiwna, licząc na ich własną aktywność emocjonalną lub intelektualną. Nie wkrada się w ich świadomości i nie dokonuje w słuchaczach spustoszeń, wstrząsa nimi o tyle o ile wstrząsający jest jego utwór i o ile oni sami zdołają to dostrzec. Poeta czytający stanowi więc o wiele mniejsze zagrożenie, dlatego mylnie bywa oceniany jako gorszy, gdyż mrowienie w ciele wywołane spojrzeniem i głosem poety recytującego, dzięki jego własnej sugestii i sugestiom dawanym przez setki lat, bywa interpretowane nie jako strach, lecz właśnie jako wzruszenie, emocjonalny odbiór, powiedzmy banalnie głęboki odczucie sztuki. Poeta siedzący i czytający musi się z tym liczyć. Sam strach przed tym może powodować gwałtowne załamania głosu, pojawienie się w gębie klusek, zasłonięcie twarzy kartką, co usprawiedliwiam jedynie w wypadku twórców oślepłych niemal od ciągłej pracy z tekstami, mogą wystąpić nawet ataki płaczu, spazmy, w sytuacjach bycia wyśmianym z powodów wymienionych wcześniej ułomności nawet rozległy zawał, a także, co najgroźniejsze, ciche samobójstwo w kilka dni po odczycie. Aczkolwiek przypadki takie notuje się również wśród recytatorów jednak wśród poetów czytających jest to o wiele częstsze.
Przy tym wszystkim ważną jednak jest zaletą to, że nie trzeba przemęczać pamięci uczeniem się wielkich partii swych tekstów, co bywa przecież szczególnie uciążliwe w przykrych, acz niezwykle częstych wypadkach, kiedy są one bardzo kiepskie. Wtedy uczenie się może być nawet groźne i doprowadzić do załamania się wiary poety we własne możliwości twórcze i zatraty chęci do dalszego tworzenia wraz z odkryciem powyższego, bardzo niemiłego faktu, co nie następuje zwykle w sytuacji krótszego kontaktu z własnym utworem.
Tak w skrócie można opisać plusy i minusy, a także zagrożenia związane z czytaniem bądź recytowaniem wierszy przez samego ich autora, potocznie zwanego poetą. Jest jednak jeszcze jedna ciekawa antynomia pojawiająca się w obu opisywanych przypadkach i mogąca w tak delikatnych naturach, jakimi są natury artystyczne prowadzić do chorób psychicznych z rozdwojeniem jaźni włącznie. Zagrożenie tkwi w szkodliwym utożsamieniu się, raz zarówno z poetą jak i recytatorem, dwa zarówno z poetą jak i czytelnikiem, może to być dla i tak zestresowanej świadomości czynnikiem mocno destrukcyjnym. W wypadku utożsamienia się poety z bohaterem wiersza zagrożenie rośnie. Bo niestety nie można powiedzieć, że poeta czytając jest czytelnikiem - jest czytelnikiem-poetą, ani powiedzieć, że poeta recytując jest recytatorem - jest recytatorem-poetą. Obie jednak funkcje są prawie niemożliwe do harmonijnego połączenia. Jest to niewątpliwym minusem samego bycia poetą i wyraziście się ujawnia bez względu na ułożenie ciała. I niestety w mojej poetyckiej Kamasutrze nie potrafię podać pozycji w jakiej znajdując się poeta mógłby się stać mniej zagrożony, ani mniej niebezpiecznego sposobu przedstawiania utworu przez autora niż recytowanie, czy czytanie. Stąd jedynym, co mógłbym w tej sytuacji szczerze polecić jest niepisanie wierszy. Miejmy jednak świadomość, że nałóg poetyzowania jest jednym z najsilniejszych nałogów, zarazem najsłabiej jest zbadany. Przypadki wyleczeń, szczególnie zupełnych, są rzadkie. Do tego przerwanie pisania bywa równie groźne, niejednokrotnie także kończy się chorobą psychiczną lub zejściem. Dokąd więc nie będzie skutecznego lekarstwa niech piszą, tym lepiej przy tym dla nich im mniej są faktycznymi poetami, czyli ludźmi piszącymi dobre wiersze i im mniej są przy tym czytelnikami lub recytatorami, recytatorami w szczególności. Jedyne więc, co możemy robić to klaskać w ręce słysząc kiepskie utwory w kiepskim wykonaniu. Bo prawdziwi poeci tym mniej są nimi im mniej są uznani. Uznanie pogłębia stan groźnego poczucia bycia poetą. Im silniejszy będzie więc nasz pęd do chwalenia miernoty tym słabsze będzie w prawdziwych artystach poczucie artystycznej tożsamości, tak przecież dla nich szkodliwe. To jedyny sposób w jaki możemy im pomagać, czynimy to ostatnio doskonale. Nie ustawajmy w naszych wysiłkach. Tym, którzy jedynie poczytują siebie za poetów i tak nie możemy pomóc, zresztą ich choroba prowadzi zwykle jedynie do załamań i depresji, do samobójstw tylko w skrajnych przypadkach, szczególnie przy ogromnym uznaniu publiczności, do schizofrenii natomiast prawie nigdy. Jeżeli więc ktoś chwali mierność chwalmy ją i my. Mierność to lekarstwo na sztukę, która staje się chorobą.