Artur Filipiak (Fish) , nasz przyjaciel, informatyk i zapalony rowerzysta, zmarł po ciężkiej chorobie w listopadzie 2007 roku. Autor BikeBrothera, serwisu dla rowerzystów, stworzył w internecie miejsce dla miłośników kolarstwa w wielu jego odmianach. Jednym z kolejnych planów Artura było przygotowanie imprezy rowerowej w rodzinnych stronach. Duszniki Zdrój, gdzie się urodził, rezerwat Torfowisko, Zbójnicka Góra, stoki Zieleńca, malownicze zakątki gór Bystrzyckich i Orlickich, w których da się wjechać na każdy szczyt - wszystkie te miejsca znał na pamięć.
Artur nie zdążył z planami, my postanowiliśmy je spełnić przygotowując ten maraton. Jesteśmy przekonani, że Jego ulubiona trasa i Wam przypadnie do gustu. Przygotowaliśmy dla Was 60 kilometrów i 1400 metrów przewyższeń, gdzie zawalczycie o Mistrzostwo Dolnego Śląska.
Memoriał jest wyścigiem dla każdego: tych, którzy wolą krótsze trasy, zapraszamy do startu w Mini Maratonie (32 km).
Zapraszamy Was serdecznie na memoriał Fisha - będzie między nami tak długo, jak długo będzie trwała pamięć o nim.
Poniżej artykuł "Ludzie (z) gór. Brat" Macieja Zalewskiego z miesięcznika "Sudety", przybliży wam niezwykłą postać Fisha.
Nie stójcie nad moim grobem i nie płaczcie
Nie ma mnie tam. Ja nie śpię
Jestem tysiącem wiatrów, które wieją
Jestem diamentowym blaskiem na śniegu
recytuje Aneta Augustyn wiersz z książki Kena Wilbera nad grobem swojego brata, Artura Filipiaka. Tym wierszem czytanym w pierwszą listopadową zadymkę spełnia jego prośbę. I po raz ostatni jest starszą siostrą, opanowaną, choć głos chciałby się załamać, chciałoby się po dziewczyńsku zapłakać. Jest mocna, tak jak wtedy, gdy jako kilkuletnie dzieci w śnieżną zimę z nudów urwali się z domu. To ona wymyśliła, że przekroczą granicę ich dziecięcego świata wyznaczaną przez trzy sosny rosnące gdzieś hen na horyzoncie; to ona po kilku godzinach podjęła odpowiedzialną decyzję, że trzeba wracać - Artur z drewnianymi sankami zapadał siew kopnym śniegu na Drodze Libuszy, było zimno.
Teraz, nad grobem brata, zdradza publicznie ich dziecinną tajemnicę o wycieczce-ucieczce poza granice wyobraźni, a gdzieś na przeciwległym stoku, bo cmentarz w Dusznikach-Zdroju przytulony jest do górskiego zbocza, są te ich „graniczne sosny". A nad cmentarzem linia kolejowa z Kudowy do Wrocławia - tędy co tydzień jeździł do technikum elektronicznego EZN, w pociągu poznał Wiesię, przyszłą żonę.
Teraz wymknął im się sam, poza granice... w wieku 33 lat przegrał kilkumiesięczne zmagania z chorobą nowotworową.
Pasja „Fisha" rozpoczęła się w 1995 r., kiedy kolega z Dusznik-Zdroju namówił go na kupno roweru górskiego - wspomina Artura Tomek Chudzikiewicz „Chudzik". Oczywiście, jeśli nie liczyć wcześniejszego jednodniowego wypadu z Gutkiem do jego ciotki w Katowicach. Sił starczyło im wtedy na jazdę w jedną stronę, wrócili pociągiem. W Polsce był bardzo mały wybór, a dla maturzysty liczył się każdy grosz, dlatego po swój pierwszy rower górski Artur pojechał do Czech. Wybrał Olprana. Zderzenie technologiczne roweru górskiego na osprzęcie Alivio z Orkanem (jego wcześniejszym rowerem) było ogromne. Okazało się, że na nowej maszynie można wjechać na każdy szczyt. „Chudzik" nie dał się długo namawiać, „górala" kupił kilka miesięcy po Arturze. Na pierwsze wakacje pojechali razem w Jurę Krakowsko-Częstochowską, gdzie można sobie spokojnie pokonać kilkadziesiąt kilometrów dziennie i każda wycieczka będzie miała cel - ruiny jakiegoś zamku lub inną atrakcję.
Po maturze Artur i Tomek rozpoczęli studia na Politechnice Wrocławskiej. Rower górski stał się dla „Fisha" cotygodniową odskocznią od codzienności. W 1997 r. wyruszyli czteroosobową ekipą ze studenckiej sekcji rowerowej, w podróż życia, do Chamonix-Mont Blanc we Francji z miesięcznym budżetem 1000 zł. Niemożliwe? A jakże! Artur zawsze powiadał: „Trzeba tylko chcieć".
Po studiach zamiast długich wakacyjnych wyjazdów były weekendowe wypady po bezdrożach Kotliny Kłodzkiej, Górach Orlickich i Bystrzyckich. W 2002 r. na jednej z takich tras „Fish" i „Chudzik" spotykają Krzyśka, listonosza z Kłodzka. Imponuje im - starszy niemal o dziesięć lat, a dalej kręci. Myślą sobie - to my też tak będziemy mogli. Krzysiek namawia na start w maratonie w Górzyńcu, tam zaczęła się ich nowa przygoda rowerowa. A uwieńczeniem startów w maratonach była Transcarpatia 2006.
Pół tysiąca kilometrów od Ustrzyk do Wisły z kilkunastoma kilometrami przewyższeń. To była przygoda, o której od wielu lat marzyliśmy - opowiada „Chudzik". -Później był jeszcze maraton w Polanicy, gdzie Artur stanął na pudle w swojej kategorii wiekowej. Mieliśmy plany na nowy sezon rowerowy. Niestety, to były ostatnie wspólne plany.
Wielokrotnie zastanawialiśmy się, dlaczego po studiach my ciągle jeździmy, a nasi koledzy przestali. Doszliśmy w końcu do wniosku, że główną przyczyną jest to, że robimy to we dwóch. W górach trzeba pokonywać swoje słabości, więc jeżeli nie jesteś wystarczająco skażony cyklozą, przestajesz wyznaczać sobie nowe cele, przekraczać nowe progi wytrzymałości. Łatwiej ci jest w jakimś punkcie, zanim osiągniesz cel, zatrzymać się, zrezygnować, a to z kolei wzmacnia tylko twoje defensywne tendencje. A we dwóch jest się „skazanym" na partnera, kiedy jeden wymyśli trasę, drugi to musi zaakceptować. Artur powtarzał, że lubi ze mną jeździć, bo niezależnie od tego, co on wymyśli, ja i tak pojadę, choćbym miał na końcu paść. Strasznie mi się to podobało.
Ich rowerowa przyjaźń zacieśniła się, kiedy na sylwestra w Zakopanem Wiesia, żona Artura, zabrała siostrę. Artur i Tomek wkrótce zostali szwagrami. Artur miał więc „metę" w rodzinnych Dusznikach, a Tomek u teściów w Lewinie Kłodzkim. Na niedzielne wyjazdy umawiali się odtąd na Ludowej, jak miejscowi nazywają przełęcz Polskie Wrota, żeby było sprawiedliwie -w połowie drogi między jednym domem a drugim.
Artur zaprojektował dla nich koszulkę rowerową. Na wysokości nerek, jak to w koszulce rowerowej, miały być trzy kieszenie. Co z nimi zrobić, żeby było jakoś inaczej, ciekawiej? Tomek zaproponował, żeby napisać na nich, na co są przeznaczone: niech pierwsza będzie na batonik, druga na mapę, a trzecia... co z trzecią? Wtedy Artur rzucił: „na motywację".Znowu ten jego target - „cel" brzmiałby kiepsko, więc wymyślił „motywację". Wszyscy się na maratonach pytali, co ja tam mam - śmieje się dziś Tomek. - Na ogół była pusta, bo motywacja to rzecz niematerialna, ale często woziłem w tej kieszonce rodzynki w czekoladzie, Artur -swoje ulubione galaretki.
W styczniu 2005 r. Artur uruchomił stronę internetową, niekomercyjną platformę porozumienia dla społeczności zarażonej cyklozą. Przygotowywali się do tego dwa lata. Po pół roku funkcjonowania Tomek wzbogacił stronę o wykorzystanie technologii GPS. Artur rozbudował to o nowe możliwości - mógł tu wykorzystać swoje umiejętności programistyczne i graficzne. Był bowiem rzadkim przypadkiem połączenia tych dwóch specjalności na ogół nieidących ze sobą w parze (Artur dość wcześnie, jako 17-latek, opublikował książkę o animacji komputerowej). Pasjonowała go kwestia przekazu informacji od strony teoretycznej i praktycznej. Ich strona była wymyślona po to, żeby społeczność rowerową zintegrować. Ludzie mają na niej nie tylko zamieszczać sprawozdania z wypraw, ale wpisywać planowane trasy i pozyskiwać ewentualne towarzystwo. Jeżeli ktoś nie ma pomysłu na weekend, wchodzi na stronę, sprawdza, czy ktoś w okolicy nie wybiera się na rower.
Nie okłamujmy się - przekonuje Tomek - przecież wygodniej usiąść przed telewizorem z miską chipsów i butelką piwa. Ale „trzeba mieć swój target", jak mawia! Artur - trzeba mieć cel. I w tym ma pomóc nasza strona BikeBrother. Ale zanim to się stanie, trochę czasu jeszcze minie.
BikeBrother - a kto tu dla kogo bratem? Rower dla nich obu, oni dla siebie? Wiele osób to teraz ciekawi. A ja niewiem, po prostu nie wiem. Nie chciałem Artura pytać, czy chodzi o nasz związek rowerowy, czy o jego związek z rowerem.
Tuż przed śmiercią Artur nie chciał już widywać się ze swoim „bratem". Podobno wolał, by zapamiętał go takiego, jakim był kiedyś - silnego, tego, który prowadzi, podciąga, nadaje tempo. Wiedział, że z ostatniego spotkania, które zostawia w pamięci niezatarty ślad, mógł pozostać obraz schorowanego, słabego człowieka. Nie chciał tego.
To były już ostatnie dni. Wszyscy: ja, Wiesława - żona Artura i rodzice czuwaliśmy przy łóżku - wspomina Aneta Augustyn. - I nagle Artur się ożywił. A przecież był już na silnych lekach. I zaczął mówić. Widzieliśmy, że to jest dla niego ważna chwila, że chce nam coś ważnego powiedzieć. Mówił bardzo jasno, jakby chciał, abyśmy to zapamiętali. I szczególnie jedno zdanie Artura zostało w mojej pamięci, jakby nakaz: „Chciałbym, aby ta śmierć nie poszła na marne".
By nie poszła na marne, organizują w Zieleńcu memoriał imienia Artura. Dla Tomka to możliwość zmierzenia się ze stratą Artura, jednocześnie chce ludziom przekazać, by cieszyli się każdym wyjazdem, każdym kilometrem zaliczonym na rowerze. Wystartuje w jedynej już i niepowtarzalnej koszulce (drugą, wraz z czerwoną tylną lampką od roweru, Aneta włożyła „Fishowi" do trumny). W jednej kieszonce będzie miał batonik, w drugiej mapę, w trzeciej... w trzeciej miej zawsze najważniejsze - motywację.
Tekst Maciej Zalewski „Sudety”