O odkrywaniu kultury materialnej i żywych Karaimów.
Dwa razy udało mi się odwiedzić Troki w ubiegłym roku. I chyba bym skłamał, gdybym napisał, że byłem ciekaw konfrontacji wspomnień, obrazów, zapamiętanych zdarzeń z pierwszego pobytu w Trokach w bodaj 1988 roku, z wrażeniami z roku 2008. Z pierwszego wyjazdu zachował się obraz tonącego we wrześniowym słońcu jeziora, drogi wiodącej przez ogromny sosnowy las, mgliste wspomnienie jakiegoś nieprzyjemnego sprzedawcy w jedynym otwartym wówczas kiosku, w którym mama kupiła mi książkę o Trokach w twardej oprawie, w języku litewskim, z pięknymi fotografiami. Utkwił mi też w pamięci długi drewniany pomost prowadzący na wyspę z zamkiem z czerwonej cegły, kilka wnętrz i przewodniczka oprowadzająca rosyjskojęzyczną grupę, do której w pewnym momencie się podłączyliśmy. I coś przyjaznego, ciepłego, pobudzającego dziecięcą, a zwłaszcza chłopięcą wyobraźnię, złaknioną walecznych rycerzy i warowni wszelakich.
Wyobraźnia mężczyzny nie jest już taka barwna, żywa, intensywna i niespodziewana. Tym razem byłem dużo bardziej złakniony potraw kuchni karaimskiej, z którą nigdy wcześniej nie miałem do czynienia, niż rycerskich opowieści kryjących się w murach trockiego zamku. Zamek w zasadzie tylko obeszliśmy. Najbardziej byłem ciekaw atmosfery samego miasteczka i wszystkiego tego, co mogłoby się wiązać z Kariamami - interesującym ludem pochodzenia tureckiego wyznającym w gruncie rzeczy judaizm, który osiadł tu za czasów Wielkiego Księcia Witolda.
Pierwszą rzeczą jaką uczyniliśmy, gdy dotarliśmy do Trok w połowie lipca ubiegłego roku było udanie się do kariamskiej restauracji, tuż niedaleko kienesy i muzeum poświęconego Karaimom. Wąską uliczką pnącą się delikatnie w górę wzdłuż brzegu jeziora, zabudowaną z dwóch stron drewnianymi domkami z trzema oknami w szczycie i dwuspadowymi dachami doszliśmy do miejsca, w którym po raz pierwszy miałem zakosztować dań kuchni karaimskiej i delektować się atmosferą drewnianej, niskiej i niebywale urokliwej zabudowy wokół.
Chłodnik karaimski - tak całkowicie odmienny od chłodnika litewskeigo, serwowanego w Wilnie czy gotowanego według receptury babci przez mamę - podała nam około dwudziestoletnia dziewczyna o egzotycznej urodzie - czarnych spiętych bujnych włosach i ni to jasnej, ni to śniadej karnacji, za każdym razem nieśmiało, ale też dumnie wbijająca spojrzenie w stół. Chłodnik był wyśmienity - białej barwy, pikantny, z kawałkami ogórków, szczypiorem, czosnkiem, pietruszką, z kefiru albo naturalnego jogurtu, z dodatkiem zapiekanych ziemniaków.
Drugi przyjazd do Trok, w sierpniu był nieco dłuższy, mieliśmy właściwie pół dnia na kuchnię karaimską, zamek, jezioro, wyspę, muzeum karaimskie, kienesę - gdyby ta choć raz zechciała być otwarta - i cmentarz karaimski.
Tym razem odłączyłem się od kilkuosobowej grupy, z której każdy miał zuepłnie inne oczekiwania wobec Trok, a okazało się, że tylko ja byłem zainteresowany cmentarzem. Najpierw jednak rutualnie przeszliśmy pomostem na wyspę z zamkiem. Była niedziela stąd też wydawało się, że nie ma najmniejszych szans na chwilę wyciszenia. Na pierwszej wyspie przy brzegu starsza, ubogo ubrana kobieta zapraszała nas serdecznie na przejażdżkę łodzią, na której mial wiosłować jej mąż - jeszcze starszy pan, dorabiający pewnie do skromnej emerytury. Nie skorzystaliśmy jednak. Z żalem.
Mimo zgiełku, mimo nieprzebranych tłumów, niemal wydarłem z tego zgiełku chwilę na kontemplację. Tuż przy wejściu na pomost od strony miasta wysoka, szczupła, młoda może 19 - letnia dziewczyna ustawia się z saksofonem i zaczyna grać jazzowe standardy, pięknie, z uczuciem, i choć w dżinsach i prostym tiszercie, ze związanymi w kucyk ciemnymi falującymi blond włosami, wymykającymi się niesfornie z uwięzi, wyglądała jak prześliczna postać ze starych litewskich legend.
Czas jednak nagli, a chcę jeszcze zobaczyć karaimski cmentarz. Ku mej uciesze dziewczyna składa saksofon i kieruje się w stronę miasta. Spokojnie i bez żalu mogę odejść w stronę mostu. Za mostem mam skręcić w lewo, podejść pod górkę i moim oczom ma się ukazać miejsce spoczynku tutejszych Karaimów. Skręcam w lewo w wąską uliczkę, na wszelki wypadek pytam młodą dziewczynę pilnującą prywatnego parkingu na podwórzu czy idę właściwie. Z początku zwracam się do niej po angielsku - pytam w jakim języku możemy rozmawiać - okazuje się, że mówi po polsku. Życzliwie, z uśmiechem wskazuje mi drogę na cmentarz. Jeszcze 100 metrów i jestem na miejscu. Na szczycie wzgórza, z którego roztacza się cudny widok na jezioro i iglasty las. Przez moment - nawet pomimo jeziora w tle - czuję się jak na mizarze w Kruszynianach. To coś tak charakterystycznego w atmosferze dla kresowych cmentarzy tatarskich odnajduję także na cmentarzu karaimksim w Trokach - karłowate, powykręcane sosny, pagórkowaty teren, brak krzyży, kamienne nagrobki - bądź to nieociosane polne kamienie, a raczej głazy, bądź kamienne stelle. Przez uchyloną furtkę wchodzę na teren porośnięty trawą po kolana, poza mną nie ma tu nikogo. Dopiero po chwili pod ogrodzenie cmentarne podjeżdża imponujący dżip, z którego wysiadają trzy osoby - dwóćh mężczyzn i kobieta, wszyscy w średnim wieku, rozmawiają ze sobą w języku litewskim, przygladają mi się z zainteresowaniem choć nie mam karaimskich rysów, czego z kolei nie można powiedzieć o nich. W ich twarzach i posturach znać te tak typowe wschodnie rysy - ciemne włosy, dość śniada karnacja, raczej niewysocy. Brakuje im skośnych oczu, ale łapię się na tym, że nie są przecież Tatarami, choć i w przypadku naszych Tatarów skośne oczy, kruczoczarne włosy, wystające kości policzkowe czy śniada karnacja nie są czymś wcale takim oczywistym. Poza nami nie pojawi się juz do końca naszego pobytu tutaj nikt więcej. Schodzę w dół, w stronę jeziora, tu się zaczynają chaszcze, krzewy, trawa jest wyższa, drzewa iglaste mieszają się z liściastymi, i tu znajduję dużo więcej kamiennych, okazałych nagrobków, słońce do tego miejsca nie dochodzi, kroczę z trudem w cieniu, przedzieram się przez wybujałą letnią roślinność, tylko od strony jeziora dobiegają krzyki turystów kapiących się gdzieś na plaży i pływających łódkami, gdyby nie oni panowałaby tu prawdziwie cmentarna cisza. Ten skrawek także przypomina mi zarośniętą krzewami cześć mizaru w Kruszynianach. Z trwogą spoglądam na zegarek, już na mnie czekają, ale wiem, że tu jeszcze wrócę, już wkrótce…
MD