"...Góry mają jednak w sobie jakiś magnes, który przyciąga ludzi i żadne racjonalne wytłumaczenie nie znajduje tutaj uzasadnienia. Ludzie będą chodzić w góry – nic i nikt ich przed tym nie powstrzyma!". - Andrzej Marcisz w książce "Każdemu jego Everest"
Moje góry nie były wielkie, przerażające i wymagające ode mnie ogromnych wysiłków. Niemniej były wyzywające a przede wszystkim wzbudzały ogromne emocje. Te prawdziwe ludzkie emocje, radość, szczęście, miłość, wielką miłość do gór i do ludzi. Naturalne pochodzące z wnętrza człowieka. Radość która rozsadza ci płuca i masz ochotę wyskoczyć pod samo niebo tak bez większego wytłumaczenia, bo jest ci wesoło. A szczęści, to prawdziwe kiedy cieszysz się małymi drobiazgami, kiedy niesamowitą radość ci sprawia wyjście na górę po to żeby zaraz z niej zejść. Ludzie powiedzą: „Idiota męczy się bez celu, cholerny Syzyf”. A to nieprawda, bo góry pokazują prawdziwe oblicze człowieka. Tam niema miejsca na wyssane z tandetnych, infantylnych i obłudnie komercyjnych gazet, filmów i tego co nas otacza. Nas ludzi opętanych u schyłku wieku idioto manią.Ten wyjazd powstał w przeciągu kilu dni. Jak żółta lampka nad głowami komiksowych bohaterów kiedy mają oryginalny pomysł. Mój nie był oryginalny dla zwykłych ludzi ale był za to nowością dla mnie – nigdy jeszcze nie byłem w bieszczadach. Zebrałem 3 osoby, zemną włącznie – „Łysy Ja i Aśka” jak w refrenie piosenki z repertuaru zespołu „Pidżama Porno”. Kupiliśmy jeszcze w rodzinnym Krakowie jedzenie typu „zalej to” (nawiasem mówiąc ohydne są zupki chińskie. Ostra od łagodnej różni się tylko tym że przy łagodnej twoje podniebienie wymięka a przy ostrej nie możesz złapać oddechu - taka siara). Zaopatrzyliśmy się tak więc w niezbędny ekwipunek i następnego dnia około godziny 23 wyruszyliśmy ciemnymi krakowskimi plantami na której nam serce waliło niemiłosiernie. No może oprócz Asi, w każdym razie nie polecam chodzić o takich porach z plecakami naładowanymi śpiworami, namiotem, i małym sprzętem wartym jak by nie było trochę oszczędności, po jakże pejzażowych, porośniętych bujną roślinnością ( :) ) krakowskich plantach i rejonach dworca głównego . No może trochę przesadzam w końcu przeszliśmy nie zaczepieni. Godzina 0:24 oznajmiła ze zaraz stanie przed nami upragniony pociąg, do którego się wpakowaliśmy. Niestety miejsca było tak wiele że aż mogliśmy stać na korytarzu. Co w naszym wypadku było szczęściem gdyż wywiązała się miedzy naszą trójką a „turystami” z pobliskiego przedziału rozmowa i w końcowej fazie znajomość.
Trzech kumpli jechało w bieszczady, dwóch z nich to długowłosi, a takie włosy jak by nie było są znakiem rozpoznawczym i wzbudzającym zaufanie (przynajmniej dla mnie). Do nich dołączył się jeden gość z Wrocławia, który jak później się okazało wyszedł z domu z przekonaniem że jedzie w góry. Jeszcze nie wiedział w jakie ale taki miał plan. Na dworcu dowiedział się że najbliższy pociąg w góry jest za 30 minut i jedzie do Zagórza – Bieszczady. Więc bez zastanowienia kupił bilet.
W przedziale były jeszcze 2 dziewczyny i jakieś facet z nimi, jakoś się nie wyróżniali z tłumu, oprócz tego do całego drem-tem’u dołączyli się, później poznani przez nas, Bruno i Fazi – kumple ze śląska. Tak za minuty na minutę powstawała gorąca atmosfera. „Trzej kumple” mieli ze sobą gitarę i małe bębenki ja dołączyłem się ze swoim klasycznym starym „Delfinem” i pogrywaliśmy od czasu do czasu. W przerwach przyjaciele popijali „Kubusia” to znaczy wódkę „Przepalankę” która była w butelkach 1litrowych po soku marchwiowym o tej samej nazwie. Nie wiem jak ludzie z innych przedziałów odpierali nasze fantazje muzyczne, ale nikt nie wychodził z przedziałów. Zajmujący cała szerokość korytarza, Fazi, kłócił się z przechodzącym konduktorem ze nie wstanie „...No przecież tu może pan postawić jedną nogę tu drugą i pan spokojnie przejdzie, po co mam wstawać?” I tylko brakowało okrzyku „Nie wstanę tak będę leżał”. W miłej i niezwykle zabawnej atmosferze dojechaliśmy do Zagórza. Oczywiście dwie godziny spóźnieni, bo jechaliśmy pośpiesznym, gdyby to był expres mielibyśmy tylko półgodziny spóźnienia. Ostatnie chwile naszych znajomości był poświęcony namawianiu nas żeby pojechać nad Soline. Nasza trójka nie dała się, wybraliśmy góry, a z nami poszedł Bartek (z Wrocławia).
Kolejnym etapem był dojazd do znajomych Którzy już się zadomowili od pewnego czasu w Bieszczadach. Potem czas mijał jak pędzący samochód. Nie tracąc czasu, po zaaklimatyzowaniu się zaczęliśmy zdzierać góry. Powoli w luźnej niczym nie skrępowanej atmosferze szliśmy przed siebie, i szliśmy. A na naszych oczach pojawiały się przepiękne pejzaże gór i dolin. Myślę że nie da się opisać gór takimi jakie są naprawdę. Przed wakacjami oglądałem zdjęcia – bieszczady. Ładna kompozycja ciekawe poruszone motywy ale obraz zasuszony na fotograficznym papierze nie wzbudzał we mnie emocji. Kiedy zobaczyłem te same zdjęcia po powrocie, zakręciła mi się łezka w oku.
Słowa piosenki Bieszczadzkie Reage mówi „...połonin czar ma taką moc..” i to jest prawda. Kiedy idziesz szczytami, po zarośniętej trawami ścieżce, które falują w oddali jak łan zboża. Słońce cię oślepia swym gorącym oddechem, a chłodny wdrapujący się na szczyt wiatr przemyka koło ciebie, tymczasem pod nogami rozpościera się jeden z tych najpiękniejszych zakątków świata, a obok ciebie ktoś jest, to w tedy nie możesz udawać, w tedy ból jest bólem a radość radością. Nie oszukasz siebie i nie zaszpanujesz przed górami.
Tam wysoko świat ma swoje zasady. Wkraczając na ścieżkę każdy kto na niej stoi jest twoim bratem, więc w tedy miałem dużo rodzeństwa :). W śród tych nieznajomych ludzi zobaczyłem coś ważnego, co mnie zszokowało i ucieszyło.
Spotykałem różnych ludzi, starych wyjadaczy szlaków, rodziny z dziećmi, łysych ludzi, kudłaczy, „wiecznych” włóczęgów, rastamanów, i wielu innych, Ale nigdzie nie było żadnego dresa! Czapeczek „Nike” i oczojebnych kurtek z paskami. Były sandały, adidasy, „salomony”, „skarpy”, o dziwo duża liczba glanów, naprawdę duża, Lecz nigdzie nie pojawiły białe skarpetki i mokasyny. I tak można było odnaleźć się w śród tych ludzi, z którymi każdy był na „ty”.
Wieczorem za to gdy zapadał zmrok a góry zostawały same, w „Siekieryzadzie” (knajpie w Cisnej) można było spotkać tych samych ludzi rozmawiających przy odprężającym, po całym dniu, kuflu piwa.
I zaśpiewać przy dźwiękach gitary „Pamiętam dobrze Ideał swój...” Ja śpiewałem i pamiętam.
Pamiętam że góry są jeszcze nie skażone głupotą cywilizacji.