opis wyjazdu dwóch idiotów do Mołdawii. Rano wraz z Adrianem jedziemy na SGH odebrać zaproszenia od Rosjan, które na pewno przyszły. Jedyną wiadomością jest jednak to, że mają oni z nimi problemy. Kurwa. Trzeba szukać alternatywy.
Dzień pierwszy - poniedziałek
Rano wraz z Adrianem jedziemy na SGH odebrać zaproszenia od Rosjan, które na pewno przyszły. Jedyną wiadomością jest jednak to, że mają oni z nimi problemy. Kurwa. Trzeba szukać alternatywy. Na całe szczęście Adrian ma kalendarz - a w nim mapę Europy. Gdzie, gdzie, gdzie .... jest Mołdawia. Fajnie wygląda - "jak cipa" określił Adrian. Jedziemy!!! Aby się coś o niej dowiedzieć podejmujemy następujące kroki: po pierwsze - telefon do ambasady "Czy tam jest fajnie? - tak (odpowiedź pani z radzieckim akcentem)", po drugie - internet oficjalne strony Mołdawii nie byłe nazbyt wylewne, parę zdjęć wysokich bloków, informacji turystycznej żadnej, ale co tam postanowione! Na pizze, po bilety i już pełni podziwu dla swego cudownego pomysłu oraz niepewni swej przyszłości siedzimy w pociągu do Przemyśla. Samo to miasto ot takie sobie - ale piwko w najładniejszej knajpie 2.50 - uczciwa cena. Pijemy - jak zawsze. Nocka w hotelu dla braci ze wschodu z braćmi ze wschodu naprawdę przyjemna chociaż z pewnym dreszczykiem emocji. Zabiją, opierdolą a może zaproszą na picie? Niestety, a może na szczęście nic z tego. Koniec dnia.
Dzień drugi - wtorek
Skoro świt budzi nas stukot kolasek, nerwowy krzyki we wschodnim języku oraz ogólny harmider. Pierwsze zdziwienie to wymiana pieniędzy w kantorze "chłopcy a po co wy tam? Uważajcie na siebie to Ukraina, naprawdę proszę was uważajcie na siebie" - powiało optymizmem ale co tam. Zdziwienie drugie - przejście graniczne. Na początku wszystko idzie dobrze, lecz oto widok z terenu pomiędzy punktem polskim a ukraińskim: kobiety chowają w specjalne pasy na brzuchu foliowe worki ze spirytusem - przemycanym jak najbardziej. Ale szokiem prawdziwym było dopiero miejsce gdzie się ową granice opuszcza. Na bramę wyjściową (zamkniętą zresztą) napiera tłum rozjuszonych handlar wyzywających celników i żołnierzy. Ci nie pozostając dłużnymi uderzeniami pałek tłumaczą kobietom iż wejść nie mogą - a przynajmniej nie teraz. Pierwsza próba wyjścia - najpierw dwie Rosjanki, później ja.. im jakoś poszło, natomiast mnie dziki tłum wpycha z powrotem wciskając w bramę zamykaną z drugiej strony przez krzepkich ukraińskich giedrojciów. Czuje, że ma ręka będąca między furtką a słupkiem ma ogromne szansę zostać złamaną (nawiasem mówiąc udało się to nodze jednej z kobiet obok stojących). Nieoceniona okazała się w tym miejscu interwencja Adriana, który bohatersko wciągnął mnie z powrotem. Sytuacja się unormowała gdy sprowadzono posiłki, odsunięto kolejkowiczów i wreszcie wyszliśmy. Kolejne zaskoczenie za chwilkę. Gdy kierujący busem dowiedział się, że jedziemy do Lwowa - czyli dalej niż jago planowa trasa to tak się ucieszył, iż z pełnego pojazdu wywalił dwoje pasażerów i zabrał nas. Po godzinie już Lwów. Najpierw stacja aby kupić bilety, co nie wydawało się na początku zadaniem trudnym. Prawda uderzyła nas dopiero przy okienku. Bilety? Na dzisiaj? Nie teraz od 20 sprzedajemy - to wersja z pierwszego okienka.
Drugie "do Kiszyniowa? Na dzisiaj już nie ma. Trzeba pójść na peron pierwszy do budynku i tam kupić." W owym budynku którego sceneria była niczym z "Procesu" Kafki napotkana po dość długim czasie błądzenia napotkana przygodnie pani z niekłamaną sympatią i wyrozumiałością dla naszego niezrozumienia systemu wytłumaczyła nam na jakich zasadach działa ukraińska kolej i, że bilety dziś będą w kasie po 19, a później u konduktora w pociągu.
Tym samym sytuacja nasza została tymczasowo wyjaśniona. Można zacząć powoli chociaż trochę zwiedzać Lwów. Powoli gdyż na drodze tyle barów z piwem tanim jak barszcz (ukraiński zresztą). Z ciekawszych motywów we Lwowie wymienić należy ciężką pracę robotników przy układaniu asfaltowej nawierzchni na chodniku. Jednak sposób wykonania tegoż zajęcia był na tyle socjalistycznie oryginalny iż opisanie go przerasta moje możliwości. Po całodziennym obchodzie Lwowa i niezbędnych zakupach (wódka rekomendowana jako najlepsza z ukraińskich - aż nie chciałbym pić najgorszej kosztowała 6 chrywnych (6 zł.) a kwas chlebowy na popitkę - szczerze mówiąc najlepsza jaką piłem 5) wyruszamy na stację. Jest godzina 19. Znowu w kasie: w pierwszej " od 19.30 sprzedajemy!", w drugiej "od 20 sprzedajemy nie wcześniej !!!!!!". Meksyk konkretny. Jednak o 19.40 z biletami w ręku i spokojem w głowie oczekujemy na pociąg rozpoczynając degustację wody ognistej. Godnym zauważenia jest fakt, że w każdej z kas otrzymywaliśmy inną informację o cenie biletu, która zresztą w rzeczywistości nie porywała się z tym co zapłaciliśmy - ale to tylko socjalistyczny szczegół. Pociąg jest naprawdę miłym zaskoczeniem - ładny, czysty z kwiatkami na korytarzu i firaneczkami "Mołdawia" w oknach. Widok jak najbardziej przyjemny dla oka. Przez nasze przepite umysły przeszła myśl, że może być tam równie cywilizowanie jak na Litwie czy Łotwie. Ale o tem potem. Uradowani zastanym stanem przystąpiliśmy do spożywania zakupionych trunków. Darcie mord (szumnie nazywane śpiewaniem) gra w karty a w końcu rzyganie przez okno to jedne z wielu atrakcji tamtej nocy. Po polówce na głowę + do tego jakieś browarki zrobiły swoje. Kompletnie najebani zasypiamy....
Dzień trzeci - środa
Rano budzi mnie walenie do drzwi. To miła pani konduktor przyszła poinformować nas o zbliżającej się granicy. Adrian pomimo iż położył się spać na górze obudził się na podłodze, wyrzucił wszystkie rzeczy ze swojego plecaka oraz butelki za okno. Jego świadomość poprzedniego wieczoru była zerowa. Samo przejście granicy nie było niczym nas zaskakującym, może zaskoczony był tylko celnik, bo chyba nie mógł uwierzyć, iż jesteśmy po prostu turystami. Pytał tylko "a po szto wy tutaj" - czy coś takiego. Dopiero rano z przerażeniem zobaczyliśmy, że okno naszych sąsiadów radzieckich (nasze też troszeczkę) pokrywa gęsta warstwa nieprzepuszczająca promieni słonecznych. Jak nietrudno zgadnąć były to efekty uboczne nazbyt dużej ilości wypitego alkoholu. Zrobiło nam się głupio a nawet trochę nieswojo bo cholera wie co to za ludzie (dodam że dwóch kolesi). Później przyszedł sklep. Sklep o którym mówię składał się z kobiet o zróżnicowanym wieku, z torbami wypełnionymi towarami w rękach. Ciężkim zadaniem jest przedstawienie emocjonalnego podejścia tych ludzi do swojej pracy - mogę jedynie napisać, iż tak rozczuliły one Adriana, że po kilkunastu minutach wszystkie (około 10) stały tylko pod naszym oknem, a Adrian kupował wszystko co mu zaoferowano, zostawiając pokaźną jak dla nich ilość gotówki. Towary w większości wywaliliśmy lub rozdaliśmy dzieciom na następnej stacji, ale było nam miło jedząc fasolkę z puszki (ja) lub kiełbasę (Adrian) i popijając naprawdę niezłym mołdawskim szampanem. Jeszcze jednym ciekawym motywem było jak wzięliśmy naszych sąsiadów czyszczących sobie okno za miejscowych i już chcieliśmy im zapłacić by i nasze umyli. Na szczęście sami wcześniej zaproponowali, że pożyczą nam szmatę. Okazali się bardzo mili, mówili gdzie wymienić kasę, szukać noclegu i w ogóle chyba nie mieli żalu. Okna nie udało się nam ani im umyć nawet trochę.
Pociąg ruszył w głąb Mołdawii. Z dalszymi jego postępami narastało nasze zdziwienie co do ogólnie mówiąc nie najlepszej kondycji gospodarczej i społecznej tegoż kraju. Mijane drogi pozbawione były asfaltu, w pobliskich wsiach ludzie wyglądali na zmęczonych życiem, dla
których przejazd pociągu to jedyne oderwanie od rzeczywistości. Dzieci były brudne bardzo skąpo odziane i chyba nie mające wielkich perspektyw. Na każdej stacji do pociągu wsiadali ludzie z którymi na pierwszy rzut oka nie chciałbym się spotkać nawet w dzień. Wtedy padła decyzja, że absolutnie nie pojedziemy żadnym innym wagonem niż zamykanym sypialnym. Warto to zapamiętać - ale byliśmy naiwni! Prawdziwe przerażenie budziły jednak mijane dość często fabryki. Wytwory socrealizmu były nie to że pozostawione same sobie - one były po prostu rozpierdolone. To tak jakby wpuścić tam krzepkich debili ze stadionów i kazać im się "dobrze bawić". Ogólnie ciężko to opisać. Po drodze nie widzieliśmy żadnego czynnego zakładu. Kraj ten jak się później dowiedzieliśmy nie produkuje niczego oprócz alkoholu (poza produkcją rolniczą). Zaraz po jego powstaniu na początku lat dziewięćdziesiątych dostali jakieś kredyty, które jak nie zainwestowano w alkohol to gdzieś przepadły. Ludzie często nie otrzymują tam pensji, emerytury na wsiach nie widziano od paru lat, w stolicy emerytom daje się zamiast pieniędzy np. cukier. Mołdawianie twierdzą, że u ich sąsiadów na Ukrainie i w Rumunii jest dobrze. Że tam się chociaż coś dzieje. Polska jest dla nich jak z innej bajki. Nagminny jest tam brak prądu, bo mają tylko jedną elektrownię która w dodatku nie wystarcza nawet dla stolicy. Ukraińcy prąd odcięli im wcześniej z powodu niezapłaconych rachunków. Naprawdę dziwnie wygląda główna ulica miasta po zmroku na której jest zupełnie ciemno i tylko w co trzecim lokalu pali się światło. Podczas naszego pobytu dwa lub trzy dni nie było wody - podobno normalna rzecz.
To tyle o samej Mołdawii - reszta przy okazji. Po około 24 godzinach jazdy dojechaliśmy do stacji docelowej - Kiszyniów. Otrzeźwienie przyszło zaraz po zejściu na peron. Dziarsko ku nam podążył policjant. Gdy zorientował się, iż nasz rosyjski daleko odbiega od standardów przyjętych w państwach byłego ZSRR z niekłamanym zadowoleniem poprosił o paszporty. Długo nie mógł zrozumieć, że choć są one inne to oba ważne, ale jak się już przekonał to sypał pytaniami, że w ogóle to po co tu, gdzie chcecie spać i tak w ogóle to ile macie pieniędzy. Zachowywał przy tym cały czas postawę władczą, uśmiechając się ironicznie. Stwierdził, że załatwi nam tanio spanie. W tym celu zaprowadził nas do jakiejś dworcowej noclegowni, której mieszkańcy z powodzeniem mogliby zasilić grono chlorów z ulicy Brzeskiej. Na szczęście nie było wolnych miejsc. Więc kolejnym jego pomysłem było, że wymieni nam pieniądze bo na mieście na pewno nas oszukają. Na szczęście przezornie zaopatrzyliśmy się w małe nominały więc stratni aż tak bardzo nie byliśmy. Odszedł szczęśliwy, że właśnie zrobił interes życia. Przed odejściem zrobił nam jeszcze jedną propozycję nie do odrzucenia - załatwił taksówkę do hotelu. Aleksji to kolejna uszczęśliwiona przez nas osoba. Woził nas swoją rozwalającą się Ladą z dziećmi na tyle i bez żadnych oznaczeń, że to taxi po mieście proponując zawiezienie w jakieś dziwne miejsca za chorendalną zapłatę. Bez powodzenia. Rozstaliśmy się w zgodzie i kłamanej sympatii z naszym zapewnieniem, że przed wyjazdem jeszcze skorzystamy z jego usług. Hotel po tym co już widzieliśmy nie robił na nas specjalnego wrażenia - ot taka duża płyta. Obsługa nie była chyba jednak przygotowana na przyjazd gości z zagranicy (tak w ogóle to przez cały okres pobytu widzieliśmy w nim tylko jednego innego gościa) i aby podać cenę noclegu musiała pomóc sobie liczydłem i trzema tabelami. Nie omieszkaliśmy prawie paść ze śmiechu na ten widok.
Pokoik jak pokoik - taki sobie apartamencik w stylu mocno socjalistycznym. Ale należałoby zwiedzić trochę miasta -więc w drogę. Piękne po Kiszyniowie jeżdżą trolejbusy, mocno nie remontowane, piękne jest też że bilety sprzedają w nich babcie. Bilet kosztujący 50 Bani (ok. 20 gr.) jest właściwie tylko kawałkiem zwiniętego w rulonik brzydkiego papieru. Chodzimy po tym ich niby centrum i wrażenie jak najbardziej miłe: kostka na chodniku, dziewczynki ładne chodzą po ulicach - kurczę tu chyba nie jest tak źle? Tylko dlaczego nie włączają światła - przecież robi się już ciemno? Ale to drobiazg. Krótki spacerek i już zmęczeni podróżą wracamy w ciemnościach istnie egipskich do hotelu dzierżąc ze sobą butle najlepszej mołdawskiej wódki i soczek śliwkowy (nie pasteryzowany - pyszota!). co było dalej przemilczę. Najlepsze było rano. Obudzony potwornym pragnieniem sięgnałem po stojący na podłodze soczek i wziąłem dużego łyka. Tak się złożyło iż zadomowił się w nim karaluch dość sporych rozmiarów. Przyjemne to to nie było. Plułem długo i obficie a potem ciężko było mi cokolwiek przełknąć. O fakcie gościa w soku raczyłem Adriana poinformować dopiero gdy i on ugasił nim swe pragnienie. Niech i on ma coś od życia. Dzień (ten i następne) minął nam generalnie na szwendaniu się po mieście i podziwianiu (bo to nie było po prostu oglądanie). Wiele rzeczy już mi się ulotniło z pamięci ale z tych śmieszniejszych to może: cięgle nieczynna pizzerja choć personel cały czas był na miejscu, bardzo duże karty dań w restauracjach - choć z tego wszystkiego była jedna lub dwie pozycje. Jeśli już tematy kulinarne to nie można pominąć wizyty w restauracji chińskiej. Zamówiliśmy jedzenie i po dość długim oczekiwaniu Adrian otrzymał zamiast mięsa kilkanaście kawałków kości oblanych sosem. Mięsa tam raczej nie było, że o takim drobiazgu jak zimny ryż nie wspomnę. Wkurwiony już chciał reklamować, gdy do owego lokalu wszedł ochroniarz. Ot takie sobie nic - chłop dwa na dwa. Prawdziwy argument miał on jednak w dłoni - była do wielka strzelba (coś w rodzaju używanych przez amerykańską policję), którą sobie beztrosko wymachiwał. Z pokorą poprosiliśmy o rachunek.
C.D.N. może