Zabić kurę znoszącą złote jajka jest łatwo – wystarczy tylko pociągnąć temat dalej, niż pozwala na to przyzwoitość i cierpliwość widza. Odnosi się to tak do całej kinematografii, jak i w szczególności do małego ekranu. Ostatnio bowiem modne stały się adaptacje książek, dzielone na wiele odcinków i sezonów. Czasem dokonywane to było z większą wiernością oryginałowi, czasem serial wydawał się raptem zainspirowany literackim pierwowzorem. Diabeł podobno tkwi w szczegółach, jednak powstaje pytanie, które szczegóły są tak naprawdę ważne?
Pod koniec zeszłego wieku HBO zdobyło szturmem serca widzów (w dużej mierze płci pięknej, aczkolwiek panowie również przyznawali się do słabości względem czterech kobiet) serialem Seks w wielkim mieście. Każdy program TV, jaki otwieraliśmy, obowiązkowo zawierał informacje o nadchodzącym odcinku bądź plotki o jego aktorach. Było to praktycznie nieznośne, bo relatywnie cienka książeczka Candance Bushnell stała się podstawą historii o poszukiwaniu miłości… niekoniecznie tej uduchowionej. W pewnym momencie serial się skończył, a twórcy poszli dalej – i zaproponowali widzom dwa filmy, które miały dokończyć historię, a zostały uznane za jedne z najbardziej irytujących dokonań kinematografii XXI w.
Z drugiej strony nie była to już bezpośrednio wina samego HBO, którego decydenci wyraźnie potwierdzili posiadanie przysłowiowego nosa do dobrych tytułów. Zanim nadeszła Gra o Tron, o której za chwilę, ludzi zahipnotyzowały wampiry z Czystej Krwi. Historia mieszkańców małego miasteczka w Luizjanie, którzy niekoniecznie są żywi (w zasadzie nawet jeśli są żywi, to przy okazji posiadają cały wachlarz nietypowych umiejętności) stała się natychmiast hitem. W pewnym momencie jednak twórcy przesadzili i przeszarżowali z pomysłami, zmieniając literacki pierwowzór do tego stopnia, że serial zaczął znacząco różnić się od książki. O ile bowiem pozostawienie na prośbę fanów postaci Lafayette’a przy życiu było niewielkim problemem, o tyle nagromadzenie boginek, czarownic, wróżek, wampirów, wilkołaków i zmiennokształtnych przy jednoczesnym braku umiejętności uciągnięcia wszystkich wątków doprowadziło do zapadnięcia się całego serialu. Na to narzekają już, niestety, wszyscy – i bez wyjątku.
Bardziej konserwatywne podejście do fabuły bywa jednak również krytykowane. Koniec trzeciego sezonu Gry o Tronspotkał się z co najmniej mieszanymi reakcjami fanów. Ekranizacja „fantasy bez fantasy”, jak to niektórzy nazwali, stała się światowym fenomenem. O ile pewne nagięcia fabularne zostały wybaczone – trudno bowiem podążyć za podzieleniem historii bohaterów na dwa tomy tak, by miało to sens – o tyle literalne odwzorowanie krwawych godów wprawiło w osłupienie fanów, którzy nie czytali książki. Czy HBO popełniło grzech? Trudno powiedzieć – wygląda na to, ze i tak źle, i tak niedobrze, jak mówią.
Wydaje się, że najlepszą receptę na ekranizację książek znaleźli twórcy Hannibala. Zaczerpnęli motyw, uwspółcześnili fabułę Czerwonego Smoka i stworzyli nową jakość. Reżyserzy i scenarzyści od początku mówili, że nie ekranizują fabuły, ale czerpią z niej pełnymi garściami. W ten sposób zdjęli z serialu odium ekranizacji i… odnieśli sukces. Czy zatem to jest jedyna słuszna droga w tworzeniu takich seriali? Być może. Być może jednak jest to kwestia dobrej fabuły – bo przecież Gra o Tron mimo gigantycznego szoku, wciąż jest jednym z najbardziej oczekiwanych w przyszłych roku seriali. Może zatem trzeba po prostu zrobić coś dobrze? Tylko – co znaczy dobrze?