Muszę przyznać, że nie doceniałem pielgrzymów, którzy w sierpniu wyruszają na Jasną Górę. I nie mam na myśli duchowych przygód, ale wysiłek, który towarzyszy tej wędrówce.
Może i młodzi ludzie, licealiści bądź studenci nie doświadczali tego w ten sposób, ale dla ludzi nieprzystosowanych do ciągłego, jednostajnego marszu w szybkim tempie pielgrzymowanie to trud, który pokazuje własne ograniczenia. I nie tyle ważne były konferencje, towarzystwo i nowe znajomości, co chęć dojścia do celu. A na przeszkodzie stały bąble na nogach, zakwasy w mięśniach, spuchnięte kostki i nadwyrężone kolana. Determinacja buduje wiarę, niech żałują ci, co nie maszerują w ogóle, choć mogą.
Wśród pielgrzymów podobno każdy ma jakąś intencję. Nie słyszałem żadnej. Zero egzaltacji nad sobą samym. Niektórzy w naszym kraju widzą wiarę jako sprawę intymną, nawet nie prywatną i pielgrzymów uważają za ludzi przesadnie ją manifestujących. Sam marsz jest taką manifestacją, podobnie atmosfera wspólnej zabawy. Pielgrzymi to nie świadkowie Jehowy przekonujący ludzi naokoło o słuszności swoich racji. Jeśli przekonują to nie argumentami, ale samym marszem. Pielgrzym misjonarzem jest mimochodem. Najpierw zajmujemy się sobą.
Kiedy już wracaliśmy z Częstochowy autokarem i zatrzymaliśmy się przy Macdonaldzie, aby coś przekąsić, usiadłem na krawężniku razem z panem P., najstarszym z naszej grupy, sześćdziesięciopięcioletnim emerycie, który jednak twardo szedł całą drogę i był nawet w lepszej formie niż ja. Pan P. miał na sobie słomkowy kapelusz, który teraz zdjął i opowiadał o Ameryce, gdzie parę lat temu pojechał, aby trochę zarobić. I świata zobaczyć. Pracował tam jako stolarz, choć w przeszłości był taksówkarzem, jeszcze za PRL-u. Komunizm odszedł i wraz z nim taryfy. Ostali się jedynie nieliczni. Pan P. szedł w pielgrzymce dopiero po raz drugi. Wcześniej, jak mówił, nigdy nie miał czasu. A to robota, a to dzieci. I dopiero będąc na emeryturze rozpoczął pielgrzymkową przygodę.
Akurat była sobota i jakoś zeszliśmy na temat lotka. Na stacji benzynowej znajdowała się kolektura i napis przed wejściem ogłaszał kumulację. Nie pozostawało nic tylko zagrać. Pan P. grał regularnie, często też brał same wyniki, aby patrzeć na liczby wywnisokować, które te trafione. Tak myślałem, ale powiedział mi prawdę. Otóż, czasem śnią mu się numery z lotka i jeśli je zapamiętuje, to rano natychmiast je spisuje i puszcza w kolekturze. W ten sposób trafił raz czwórkę. Z liczb, które mu się śnią zawsze dwie są pewne, a z resztą różnie to bywa. Powidziałem, że chyba pójdę puścić jeden na chybił trafił. Wtedy pan P. wziął długopis do ręki i napisał sześć cyfr, które, jak wyjaśnił, puszczał niezmiennie od pięciu lat. I dał mi je, mówiąc, że dobrze mu się ze mną szło i gadało, więc to był jego prezent, te sześć cyfr. Puściłem je oczywiście. I potem, czekając na odjazd, rozmawialiśmy jeszcze z dwiema kobietami, jakbyśmy już pieniądze mieli w garści. Ja mówiłem, że się podzielimy z panem P., a on, że nie, że to prezent. Jak wygram, to go nie obchodzi, co z tą kasą zrobię. Jeśli się śmiejecie, to dobrze. Ale pamiętajcie, że jesteście tacy sami.
Nic nie wygrałem. Ale zrozumiałem, że pan P. wcale nie żartował. On naprawdę dał mi coś dla niego cennego, swoje numery, a wraz z nimi swoją wiarę w ich wygraną. Swoją nadzieję. A nawet bez używania wielkich słów: jeśli ktoś puszcza te same numery przez pięć lat i za każdym razem wydaje dwa złote za puszczenie kuponu, to proszę policzyć, ile wydał przez te pięć lat. I proszę doliczyć, to czego policzyć się nie da: determinację i oczekiwanie. Nic nie wygrałem. Zresztą, wygrana, by wszystko zepsuła. Jeszcze zaczęlibyśmy się kłócić o pieniądze, choć w to nie wierzę. Ale na pewno pieniądze sprowadziłyby nas na ziemię. Dzielilibyśmy je, a nie wspólną nadzieję. Nie ma w tym nic złego, broń Boże, bardzo chciałbym wygrać i zająć się własnym życiem. Pan P. zająłby się własnym i spotykalibyśmy się od czasu do czasu, próbując uwierzyć we własne szczęście. Teraz jednak możemy się spotkać nie jako szczęściarze, ale jako my.