Zamiast trawić język, podmiot oddaje się dzikiej grze z językiem, w której stawką jest wolność. Język jako twór bez gotowego znaczenia, jako czysta potencja staje się przeznaczeniem podmiotu umykającemu gramatyce. Poezja to triumf krzyku – przejawu desperacji, ale i momentów pozornego zwycięstwa nad lingwalną opresją.
Repetytorium to przestrzeń gry. Już w pierwszym utworze – mini-deklaracji – manifeście Taranek wykłada czytelnikowi jej zasady. Gra przybiera formę zbioru reguł rządzących tkanką wiersza, nadających mu rytm, wreszcie zmuszających czytelnika do reakcji. Szybko okazuje się jednak, że gra to nie jedynie przepychanki z konwencją czy wymyślne manewrowanie poetyckimi chwytami, które notabene Taranek opanował do perfekcji. Za rzekomą grą skrywa się zdecentralizowane ego, które zamiast nią sterować staje się jej obiektem. Człowiek więc nie tyle gra, co jest grany, a przy tym jako ofiara rozmaitych permutacji nieustannie ogrywany. W konsekwencji - jako niedopasowany do porządku słownego, w jakim przychodzi mu żyć, skazany na doświadczanie niezborności świata i słowa. To eskaluje frustrację, a zarazem ciekawość. Pragnienie deszyfracji porządku i odkrycia tego, co przybiera maskę gracza i kieruje moimi ruchami na planszy świata, odbierając mi przy tym moc stanowienia.
Za graczem kryje się sam język, wikłający podmiot w sieć różnorakich kategorii, a przy tym ustanawiający przepaść między nim a naturą. Na łamach kolejnych wierszy rozgrywa się dramatyczny spektakl wrzuconego w świat „ja”, wydanego na pastwę języka. Język wyjada mnie ze mnie, zmuszając do określenia się i rozpoznania w ramach wąskiej sieci schematycznych ról. Ekspresja „ja” w języku przybiera formę czystej iluzji, fantazmatu wyrastającego na kanwie stłumionych impulsów. Wszak język, jako ustrukturyzowany system – swoista gramatyka, nie potrafi wyrazić drzemiącego w podmiocie chaosu.
Poezja Taranka jest przestrzenią zażartej rywalizacji, próbą przechytrzenia języka i ocalenia resztek z „ja”. W ciągu metafor poeta jednocześnie zapładnia i kastruje język, pozbawiając go możliwości performatywnego działania. Przypuszczając atak na takie kategorie jak rasa czy płeć (gran torino, coming out) demaskuje ich niemoc jako pustych słów niezdolnych do wyrażenia fenomenu bycia w świecie. Kategorie te nie referują i nie są w stanie wytworzyć swych konsekwencji, przylegają jedynie do ciała niczym znoszone ubranie. W wierszu pixel podmiot podejmuje się serii banalnych czynności, jak robienie kawy czy herbaty. Ta pozorna oczywistość widziana z perspektywy krytyki języka okazuje się czystą abstrakcją, jedynie domysłem, nieudaną próbą ustanawiania poznawczego gruntu – który z gruntu właśnie nie istnieje. W efekcie błaha czynność robienia herbaty sygnuje przestrzeń niewiadomego. Podmiot może co najwyżej domyślać się, że kawę robi się w kubku od kawy a herbatę w kubku od herbaty.
Momentom bycia wyalienowanym z języka towarzyszy szamotanina „ja”, obsesyjne szukanie furtek zastępczych, które miałyby łagodzić wrażenie represji. Szczególnie interesujące w tym temacie pozostają dla mnie wiersze zahaczające o tematykę religijną. Wszak wydaje się, że sacrum mogłoby wybrzmieć jako przeciwwaga dla skonwencjonalizowanego systemu, niosąc transcendentne odczucia. Tak się jednak nie dzieje. W wierszu wyobraź sobie miłość skojarzona z hostią, a więc miłością do Jezusa, spotyka się z ludzką seksualnością: „wyobraź sobie majową rozkwitająca miłość. / wyobraź sobie dziewczęta przyjmujące hostię / z rąk proboszcza / wyobraź sobie ręce proboszcza. / wyobraź sobie wąskie, różowe usta w majtkach”. Religia ustępuje miejsca erotyce albo też ją wspiera przez przymus bliskości – dotyku. Sacrum pozostaje wiec autentyczne o tyle, o ile bazuje na naturze czy z niej wyrasta. Język ulega podmyciu przez cielesność. Cielesność jawi się w języku. Impas pozostaje nierozwikłany. Pozostaje gra, dalsza ucieczka i dychotomizowanie porządków.
Uczucie konfliktu wzmaga zantagonizowany wymiar języka. Język – mimo że obcy, przychodzący z zewnątrz, działa na przekór podmiotowi, defloruje jego wnętrze, dobierając się do najintymniejszych zakamarków jego ciała, nazywając to, co próbuję ukryć przed samym sobą i światem. Gra toczy się o resztki. Resztki tego, co umknęło uwadze hegemonicznego tworu, jakim jest język. Taranek nie tylko wskazuje na moment językowej ekskluzji, ale też zdaje się go wyczekiwać. Wiersze mają budować nastrój oczekiwania na moment, w którym „ja” stanie się nieobecne samemu sobie – a przez to jakby odzyska siebie za sprawą uznania utraconej w języku autonomii (czysty węgiel, inscenizacja). Celem poezji staje się szukanie owych miejsc, w których „ja” opierające się narzuconym mu regułom wprawia w drgania gramatykę by, chwiejąc jej regułami, móc emancypować się z języka.
Poezja rejestruje i aranżuje momenty nieposłuszeństwa wobec języka. Jej działalności w tym względzie sprzyja figura dziecka - istoty z oporem internalizującej wpajane jej reguły. Tylko „ja” nieposłuszne ma szansę na ocalenie. Tylko ono może zostać wyplute z represyjnego systemu. Jako niestrawione zyskuje swobodę, mogąc tym samym doświadczać świata w sposób quasi językowy. Wszak zamiast trawić język, podmiot oddaje się dzikiej grze z językiem, w której stawką jest wolność. Język jako twór bez gotowego znaczenia, jako czysta potencja staje się przeznaczeniem podmiotu umykającemu gramatyce. Poezja to triumf krzyku – przejawu desperacji, ale i momentów pozornego zwycięstwa nad lingwalną opresją.
Dwa ruchy rządzące poezja Taranka, a więc dewerbalizaca i rewerbalizacja, nie są zdolne przezwyciężyć języka. Już sama poezja sprzyja jego rozrastaniu się przez wzbogacanie go o nowe spektrum znaczeń. Język jako pierwotne źródło gry steruje podmiotem. „Ja” jako wtórnemu produktowi pozostaje co najwyżej granie w grę, symulowanie, wirowanie po językowej płaszczyźnie, do znudzenia powtarzane „się”, którego funkcją w poezji Taranka staje się odzwierciedlanie wszelkich dychotomii w jakie wikła się „ja” w języku i sam język wskutek binaryzacji znaczeń.
Poezja Taranka, która urzeka swą subwersywnością wyrażoną tak w strukturze, jak języku, staje się wysłannikiem gorzkiej prawdy o reprezentowanym w wierszach „ja”. Okazuje się ono tworem nader słabym i migotliwym, zmuszonym do nieustannego dryfowania po krawędziach języka, tak by nie dać mu się schwytać. Na dryfowaniu, przekształcaniu i powtarzaniu jednak się kończy. Podmiot pozostaje na pozycji straconej przez fakt nieustannej zależności od języka. Skoro język stwarza „ja” ma też prawo je unicestwić i nie sposób zmienić tego biegu rzeczy. To, co pozostaje to gra, a więc repetycja, zniekształcanie, podrabianie i sięgające granic absurdu wykoślawianie zakrzepłych w języku sensów. Dopiero jako taki staje się język nie tylko medium człowieka, substytuującym jego brak, ale też przestrzenią wyładowania i kanalizowania doświadczanej – z rąk języka opresji.