„Warto podążyć tym tropem. Warto połknąć przynętę jak sądzi. (...) poszukiwanie za pomocą połykania kolejnych przynęt leży głęboko w naturze mojej i Karola Ketzera" – połknijmy czereśnię!
Proszę Państwa, Drodzy Wywrotowcy,
Po dłuższej przerwie i zmianach personalnych na łamy naszego portalu powraca Nisza Krytycznoliteracka, którą od tej pory poprowadzi Magdalena Ponikiewska, znana na Wywrocie jako Paulina Wielbicka, opiekunka sekcji poetyckiej. Mamy nadzieję, że podczas urlopu Niszy nazbieraliście sił i wspólnymi siłami przyjrzymy się wybranej przez nas książce z każdej możliwej strony, a w ożywionej dyskusji dojdziemy do interesujących wniosków. Jak powiedział Oscar Wilde: „Krytykiem jest ten, kto swe własne wrażenie piękna umie w odmiennej wyrazić formie, nowy im nadać kształt". Zatem do dzieła! Twórzcie nowe kształty!
Pozdrawia Redakcja i głos oddaje Paulinie/Magdzie.
W bieżącym wątku Niszy Krytycznoliterackiej tak dla odmiany zajmiemy się prozą, a mianowicie debiutancką książką Karola Ketzera Czereśnie prosto z drzewa, wydaną przez Wydawnictwo Novae Res. Podczas trwania kwietniowej odsłony projektu poproszę Was o przeczytanie kilku opowiadań napisanych przez Karola, które kolejno będę zamieszczać w tym artykule. Będziemy analizować, dyskutować. Każdy, kto tylko ma ochotę podzielić się swoim zdaniem, jest mile widziany. Nie ma opinii mniej ważnych. Jednak pamiętajcie, aby najpierw przemyśleć to, co chcecie napisać, przemyślcie opowiadania Karola. Co Wam się w nich podoba? Czytaliście już coś podobnego? Gdzie na mapie literatury można umieścić jego twórczość? Jaki pytania rodzą się w Was podczas czytania? A jakie odpowiedzi otrzymujecie? Po dyskuscji pod tym artykułem zabierzemy się za pisanie recenzji – będziecie mieli gotowe już wnioski, wystarczy tylko sformułować je w zwarty tekst, nadać nowy kształt wrażeniom.
Macie ochotę napisać recenzję całego zbioru opowiadań? Świetnie! Piszcie w tej sprawie do mnie, wysyłając poprzez profil wiadomość prywatną.
Jeszcze na długo przed premierą książki przedstawiam opowiadanie Meteorytologia wybrane specjalnie dla Was, aby dać Wam przedsmak tego, co znajdziecie w debiutanckim zbiorze opowiadań laureata licznych konkursów poetyckich, swojego czasu bywalca Wywroty, opiekuna sekcji poetyckiej, artysty wrażliwego także na rzeczywistości alternatywne – Karola Ketzera.
Aby zaostrzyć Wasz apetyt dodam tylko, że Czereśnie prosto z drzewa to zbiór 10 opowiadań (choć gatunkowo niejednoznacznych) o bardzo zróżnicowanej formie objętych klamrą poetycką – dwa wiersze są wstępem i zakończeniem debiutanckiej książki – są także poetycką charakterystyką autora. I tak na początku w poetyckim prologu pulse pulse pulse pojawia się zdanie:
Niestety już od dzieciństwa czułem, że Ikar,
nie wierzy w wodę do jakiej spada.
Natomiast w epilogu Złośliwość rzeczy martwych czytamy:
Odkąd cię wymyśliłem, nie przestajesz mnie zaskakiwać.
Teraz już takich nie produkują, żaden Chińczyk,
nawet za dodatkową porcję ryżu, nie stanie na wysokości zadania.
Żadna Matka Boska nie uczyni cudu wirującego słońca mimo
podwojnej liczby modlitw.
Autor wymyślił całą galerię ciekawych postaci – w tym Martę Maat, Dorotę Drim, Karolinę Kier, Piotra Piekielnego, Pawła Hertza a także samego ...Karola Ketzera, który „ przeczuwa, że we wszytkich opowieściach jest coś, czego nie ma, i ta nieobecność niepokoi go".
Strony o debiutanckiej książce:
http://www.wywrota.pl/literatura/22737-karol-ketzer-czeresnie-prosto-z-drzewa.html
http://www.granice.pl/ksiazka,czeresnie-prosto-z-drzewa,279651
Fanpage: Czereśnie prosto z drzewa
Zapraszam do lektury i dyskusji – poniżej piąte opowiadanie z tomu Czereśnie prosto z drzewa:
METEORYTOLOGIA
Rok nabrzmiewa z każdym dniem i już dosłownie kilkadziesiąt godzin dzieli go od eksplozji.
Bezśnieżna zima szczerzy zęby na przygarbionych pod ciężarem popołudniowego mroku
przechodniów. Mży deszcz ze śniegiem (czy deszcz ze śniegiem może mżyć, czy mżyć może
tylko mżawka, czyli deszczyk? A jeżeli deszcz ze śniegiem nie może mżyć, to jak nazwać
deszcz ze śniegiem padający z intensywnością mżawki?). Deszcz ze śniegiem przechodzi w
deszcz, przechodzący w śnieg, który natychmiast topnieje. Miasto walczy z sennością.
Wdycha ociężałe opary spalin na granicy omdlenia. Stawia niepewne kroki na nogach jak z
waty. Resztką sił otwiera przekrwione zmęczeniem ślepia.
Marta Maat wchodzi do ultranowoczesnej windy i przyciska „P”. Na piątym piętrze do windy
wsiada Filip, wita się, pozdrawia, uśmiecha dwuznacznie. Staje za nią, żeby nacieszyć oczy
widokiem całkiem zgrabnego tyłka. Wychodzą z biurowca razem, ale każdy idzie w inną
stronę. Po wyjściu z tego biurowca nikt nie idzie w stronę tę samą, co ktoś inny.
Ten dzień nieźle dał jej w kość. Resztką sił wraca do domu ze świetnie prosperującej agencji
reklamowej, rozważając przeróżne wersje nowego spotu dla rewolucyjnych tamponów Bolec.
Zatrzymuje się na chwilę przed wystawą jubilera. Ogrzewa świadomość blaskiem złota i
szlachetnych kamieni, a potem chłodna poświata brylantów przenika jej spojrzenie
spokojnym, uporządkowanym zimnem, całkowicie innym niż chaotyczne i drażniące zimno
na zewnątrz. Nurkuje w tym zimnie, powolnie i bez pamięci wypełnia nim całą siebie. Coraz
słabiej słyszy ryk samochodów, coraz mniej uwagi zwraca na fantasmagorie sztucznych
świateł, które tańczą na źrenicach ludzi, hipnotyzując ich oraz ubezwłasnowolniając.
– O, ciągle na siebie wpadamy, czeeeść – ze stanu przyjemnej niedotykalności wyrywa ją
zbyt znajomy głos. Znajomy głos przypomina, że powinna nie móc się już doczekać,
planować, analizować przeróżne warianty. Znajomy głos jest wyraźnie rozbudzony. Zaraz
potem głos musi gdzieś lecieć, zrobić coś, kupić, zadzwonić, odwiedzić, zapłacić, obejrzeć,
przeczytać. Odchodzi szybko, mieszając się ze zgiełkiem kopulujących ze sobą ordynarnie
hałasów ulicy.
Marta zauważa mężczyznę lat około czterdziestu, stojącego bez ruchu przy
przejściu dla pieszych, mimo że światło zielone, jak uczono nas od dziecka, oznajmia
majestatycznie, że można przejść. Podchodzi bliżej. Łapie mężczyznę za ramię.
– Nie rób tego – szepcze. – Nie rób tego, nie myśl, że nikt nie wie. Nie myśl, że tam nic nie
ma, bo jest. Jest i czeka. Czeka i zaciera ręce. Nie chcesz w nie wpaść. Nie chcesz poczuć
tego dotyku.
– Co to? Kim, kurwa, jesteś? – nieznajomy wybałusza na nią oczy, nie może złapać tchu, jest
blady i drżący. Pachnie strachem. Zapala się czerwone.
– Nie rób tego – powtarza spokojnie i odchodzi. Nieznajomy odprowadza ją wzrokiem,
potem patrzy znów na ulicę. Światło znowu zmienia się na zielone (tak szybka zmiana
świateł pozornie umiejscawia tę historię w gronie opowieści fantastycznych, ale nic bardziej
mylnego), a on przechodzi na drugą stronę. Marta Maat nie wie. Nie wie, skąd wie. Nie wie,
jak to wyczuwa i dlaczego zawsze jest w dobrym miejscu. Nie wie, dlaczego słuchają jej
głosu. Nauczyła się nie myśleć o tym już lata temu, tak samo jak nie myśli o tym teraz. Teraz
wraca do domu i to jest najważniejsze. Domu, którego pustka z biegiem czasu zaczyna ją
przygnębiać, o co nie podejrzewałaby siebie jeszcze kilka lat temu. Jeszcze kilka lat temu,
żaden mężczyzna nie zostawiłby jej tylko dlatego, że jest bezpłodna, zwłaszcza biorąc pod
uwagę idealną figurę, kruczoczarne włosy i zielone oczy. Czasami kilka lat to dosłownie
epoka.
– Rzeczywiście, rzeczywiście, trzeba się jakoś przygotować, przecież to już jutro – mówi do
siebie na głos, zmywając przed lustrem makijaż.
Sylwester to nie jest jej ulubiony dzień w roku. Imprezy z tej okazji to nie są jej ulubione
imprezy, ale tym razem jest całkiem przyjemnie. Przyjaciele, przyjaciółki, cuba libre, cygara,
impreza w stylu Hawana Party, na ścianach portrety Che Guevary i plakaty Hände weg von
Kuba. W telewizorze, na który nikt nie patrzy, zapętlone przemówienie Fidela Castro.
Znajome głosy. Znajome twarze. Jest nawet Filip, który jak zwykle nie odrywa wzroku od jej
tyłka. Każdy koniec roku jest też trochę jak koniec jakiegoś świata, prawda? Marta czuła to
dziwne, jednak nienaprzykrzające się uczucie gdzieś głęboko pod skórą. Wyszła do pokoju
obok, żeby odpocząć przez chwilę od harmidru. Filip zrobił to samo. Nie pierwszy raz
próbował zostać z nią sam na sam. Marta raczej nie sądziła, że to dobry pomysł; uważała go
za nieco nawiedzonego. Pewnego dnia spotkali się na drinka i było całkiem przyjemnie,
dopóki Filip nagle nie zamilkł. Wpatrywał się przez piętnaście minut w stolik, całkowicie
ignorując typowe „Hej, co ci jest”, „O co chodzi”, „Dobrze się czujesz?”. Nagle spojrzał
Marcie prosto w oczy szalonym wzrokiem.
– A co, jeśli Bóg to nie osoba, ale pewien proces? – spytał.
Chwilę potem stwierdził, że chyba już musi iść do domu. Przyjęła to ze sporą ulgą. Teraz na
szczęście milczał. Po prostu patrzyli razem przez okno. Nad oknem wisiał obrazek
przedstawiający Anioła Stróża pilnującego dwójkę dzieci, bawiących się na skraju urwiska.
Wtedy spytała go, chociaż wiedziała, że będzie tego żałować. Spytała o to uczucie.
– Ty też czasami czujesz taki dziwny dreszcz, kiedy rok się kończy, jakby na sekundę czas
się zawieszał?
– Tak – odpowiedział. – A co, jeżeli każdy anioł stróż nosi ze sobą nóż? – spytał po chwili,
ale ona całkowicie to zignorowała.
Potem zaprosiła go do siebie. Nie chciała obudzić się w Nowy Rok sama.
*****
Kiedy Jezus wystąpił w telewizji po raz pierwszy, czyli w drugą niedzielę stycznia, widzowie
odnieśli się do jego wystąpienia ze sporym dystansem. Oczywiście próbował przedtem
czynić znaki na niebie i ziemi, jednak po tym, jak zostały całkowicie zignorowane, musiał
spojrzeć prawdzie w oczy. Kilka kolejnych wejść na antenę utwierdziło społeczeństwa świata
w przekonaniu, że sprawa jest poważna. Miny ludzkości zrzedły. Koniec świata miał nadejść
dokładnie za rok.
Meteoryt o średnicy dwudziestu pięciu kilometrów pojawił się w teleskopach praktycznie
znikąd i pędził wprost w stronę Ziemi po trajektorii niedającej najmniejszych nadziei na
uniknięcie katastrofy. Wszystkie konstruowane naprędce teorie (że to nie Jezus, tylko
podszywający się pod niego obcy, że to zbiorowa halucynacja, że to masońska próba
zastraszenia ludzkości) padały jedna po drugiej. Kościół na chwilę nabrał wody w usta, ale
specjalnie zebrany zespół bardzo szybko opracował „oficjalną wersję”, tak żeby wszelkie
wydarzenia wydawały się naturalną koleją rzeczy. Instytucja, która przetrwała tysiąclecia, po
raz kolejny udowodniła, że nie ma spraw niemożliwych. Generałowie z całego świata
rozkładali ręce w geście bezradności. Wszystkie plany obrony wydawały się bezsensowne,
zwłaszcza że tym razem Bruce Willis stanowczo odmówił współpracy przy ratowaniu
planety. Powszechny płacz oraz zgrzytanie zębów łączyły się z nieukrywaną radością oraz
sporą ulgą. Modlitwy mieszały się z bluźnierstwami. Podziękowania natrafiały na polemiki
pełne złorzeczeń. Cierpliwe oczekiwanie przeplatane było nerwowym odliczaniem.
Pogodzenie z wyrokiem losu kontrastowało z chęcią wzięcia go w swoje ręce.
Mimo tego misz-maszu, ogólnie rzecz biorąc, nawet ci przerażeni, nawet ci rozżaleni, nawet
ci zapłakani tak naprawdę przyjęli wiadomość o zagładzie ze sporą ulgą. To prawda, że
strasznie byłoby znać datę własnej śmierci i chyba żaden człowiek tak naprawdę nie chciałby
wiedzieć, kiedy to nastąpi. No, chyba że jest to także data śmierci wszystkich – wtedy jak
najbardziej. Wtedy tak.
Fala samobójstw przybrała rozmiary monstrum. Jak gdyby nie można było po prostu
poczekać, setki osób postanowiły urządzić swój prywatny koniec świata w wyznaczonym
przez siebie miejscu i czasie, odrzucając tym samym mainstreamowy sposób zagłady. Wielu
z nich tak naprawdę tylko czekało na pretekst, żeby rozstać się ze światem, ale trujące
sumienia wciąż podszeptywały im, że przecież jutro wszystko może się zmienić na lepsze. Że
warto próbować, że warto męczyć się dalej. Szkodliwa i jadowita nadzieja przedłużała ich
egzystencję, ale teraz, kiedy czarno na białym podano im dekret usuwający z języka to
zgubne słowo, mogli przejść do działania.
Pociągi przestały kursować normalnie (tak, pasażerowie PKP – może być jeszcze gorzej),
ponieważ ciągle ktoś rzucał się na tory. Wzdłuż wysokich budynków zamontowano specjalne
elewacje, chroniące przechodniów przed spadającymi kobietami i mężczyznami (powietrze
wciąż wypełniał ich krzyk). Apteki świeciły pustkami, regularnie ogołacane ze wszelkich
leków, których przedawkowanie dawało chociaż cień szansy na pożądany efekt. Podobnie
sklepy chemiczne. Wszelkie rybołówstwo zostało surowo zakazane ze względu na
wypełniające każdy akwen ciała topielców. Przedsiębiorca oferujący specjalne noże, których
kształt i ostrość gwarantowały komfortowe podcinanie żył, błyskawicznie zbił majątek (nie
można mieć pretensji do kogoś, kto po prostu chciał się trochę zabawić przed końcem
wszystkiego). Jeżeli ktoś ma wątpliwości, to należy wyjaśnić, że drogie restauracje, hotele i
burdele działały normalnym tokiem. Gorzelnie pracowały na pełną parę. Wiele kobiet i
mężczyzn rzuciło się bez opamiętania w ramiona wolnej miłości, jednak ruch „Czystość aż
do końca” także zdobywał niebagatelne powodzenie, co było prawdziwą solą w oku dla
wszystkich, którzy, korzystając z okazji, chcieli sobie porządnie poruchać.
Pośrodku tego wszystkiego Marta. Biedna Marta. Teraz to już nie była jedna osoba na
miesiąc. Teraz to było kilka osób dziennie. Próbowała to jakoś w sobie powstrzymać,
zamknąć się w domu, przykuć kajdankami do kaloryfera. Wszystko na nic. Codziennie
wychodziła wcześnie rano i wracała w środku nocy albo dopiero nazajutrz. Wystarczyło, że
zamknęła oczy i pokręciła się przez chwilę wokół własnej osi, a potem ruszyła w
przypadkowo wybranym w ten sposób kierunku. Wieczna wybawicielka. Pocieszycielka.
Orędowniczka. Coś całkowicie niesprecyzowanego wciąż sprawiało, że ratowała zupełnie
nieznane sobie osoby wprost z kamiennych objęć śmierci, aby mogły umrzeć bez brzemienia
ciężkiego grzechu.
*****
Ostatnie miesiące mijają w błyskawicznym tempie. Rok ponownie chyli się ku upadkowi i
tym razem nie jest to tylko bezużyteczna metafora. Meteoryt ochrzczony przydomkiem
Lacrima Ignis, zachowując skalę kosmiczną, jest już dosłownie na wyciągnięcie ręki.
Początkową dekadencję oraz hedonistyczną chęć wykorzystania ostatnich chwil jak
najsoczyściej, praktycznie stuprocentowo zastępuje paniczny strach.
– O Boże, tak się boję, Marta, tak się boję, co będzie, ty jesteś taka spokojna, jak to robisz, ja
nie mogę spać, zwariuję – wybuchła płaczem koleżanka Marty, kiedy spotkały się na wódkę
dzień przed sylwestrem. – Pomyśl o tych wszystkich niespełnionych marzeniach,
niewykorzystanych szansach, o dzieciach, które nigdy nie zasmakują prawdziwego życia. To
takie niesprawiedliwe, dlaczego to się dzieje, dlaczego? – kontynuowała przez łzy.
Marta właściwie nie słuchała. Obserwowała kobietę siedzącą w rogu. Nie wiedziała jeszcze
jak, ale był pewna, że będzie musiała ją śledzić, a potem przekonać, że nie warto. Noc była
pogodna, bardzo ciepła jak na wczesną zimę. Cały ostatni rok istnienia ludzkości należał do
wyjątkowo upalnych.
– Myślałaś już jak spędzisz ostatnie chwile? Ja nie chcę być sama, to wiem na pewno.
Może… może powinniśmy zostać razem, może jeszcze ktoś się przyłączy? Marta, hej!
Słuchasz mnie?
– Tak, tak, słucham. Nie wiem, nie myślałam o tym jeszcze, ale chyba masz rację.
Przepraszam cię, muszę wyjść. Poczekaj tutaj na mnie, za chwilę wrócę – powiedziała,
pośpiesznie wstając od stołu, kiedy kobieta siedząca w rogu wyraźnie zaczęła szykować się
do wyjścia.
Tamtej nocy księżyc przypominał krwawy odcisk palca, zakryty przez pełen niepokoju cień
Ziemi. Kto by pomyślał, że na kilkadziesiąt godzin przed zagładą będzie można podziwiać to
dość rzadkie zjawisko? Kobieta szła szybkim krokiem przed siebie. Po chwili skręciła w
ciemną aleję. Marta weszła do zaułka za nią, niepostrzeżenie i po cichu. Obserwowała, jak
kobieta patrzy w niebo, jakby wypatrywała jakiegoś znaku. Nie ujrzawszy niczego
interesującego, wyciągnęła z torebki srebrny rewolwer kalibru 44 i przystawiła go sobie do
skroni. Marta tylko podeszła. Powolnym ruchem wyjęła rewolwer z ręki kobiety, a potem
pogładziła ją po włosach.
– Idź już i nie myśl o tym więcej – powiedziała, patrząc jej w oczy. Schowała pistolet do
torby i wróciła do baru.
Dokładnie godzinę później, kiedy obydwie były już dość podpite, Jezus wystąpił w telewizji
po raz drugi. Zawieszony pod sufitem barowy telewizor natychmiast znalazł się w centrum
uwagi. Jezus rozkręcał się długo, zanim przeszedł do konkretów, wyraźnie speszony
świadomością ogromnej oglądalności. W końcu wykrztusił z siebie, co następuje:
– A więc odnalazłem w każdym z krajów dziesięciu sprawiedliwych i ludzkość będzie
ocalona. Żyjcie i powstrzymujcie się od grzechu! – brzmiało jego lakoniczne oświadczenie.
Dawna charyzma oraz skłonność do publicznych wystąpień najwidoczniej zostały zatarte
przez ponad 2000 lat zasiadania po prawicy. Nic przedtem nie wspominał o szukaniu
sprawiedliwych czy niesprawiedliwych, więc naturalną reakcją widowni był spory dystans
oraz niedowierzanie. Na ekranie telewizorów na całym świecie, niczym napisy końcowe filmu, wyświetlały się nazwiska zbawicieli ludzkości.
Zanim pojawiły się nazwiska na M, wszyscy na A, B i C już nie żyli. Marta Maat zauważyła
swoje pierwsza z całego baru.
– O Boże, Marta, zobacz, to ty! – krzyknęła jej koleżanka.
Kilka sekund potem musiała uciekać przed gradem szklanek, butelek i przekleństw, które
leciały w jej stronę z rąk i ust oszukanych ludzi. Ludzi, którym obiecano koniec świata i nie
dotrzymano obietnicy przez takich jak ona. Uciekała ponad godzinę, później udało jej się
ukryć na kilka dni. Marta Matt przeżyła ze wszystkich najdłużej. Dopadli ją dopiero dwa
tygodnie później i powiesili publicznie dla przykładu.
___________________________________________________________________
W Niszy Krytycznoliterackiej gościli już:
Chcesz, aby twój tomik poetcyki czy zbiór opowiadań znalazł się w Niszy Krytycznoliterackiej? Zgłoś się do redakcji: redakcja@wywrota.pl w tytule wiadomości wpisując Nisza.