Rozmowa z Urszulą Kulbacką, autorką omawianego w Niszy tomu „Rdzenni mieszkańcy".
Marcin Sierszyński: Zadziwić może fakt, jak szybko zdobyłaś pozycję na scenie poetyckiej w Polsce. Nie mam na myśli twojego wieku, lecz błyskawiczną drogę między pierwszą poważną publikacją a ogłoszeniem debiutanckiego tomiku. Od „Połowu 2010”, przez prestiżowy OKP im. Jacka Bierezina w 2011, aż do rdzennych mieszkańców w 2012 r. mamy zaledwie dwa lata do ogarnięcia. Nie nazwę tego inaczej, jak szturmem. A ty jak to traktujesz?
Urszula Kulbacka: Na pewno nie jako szturm, bo kojarzy mi się z pewnego rodzaju wyrachowaniem albo przynajmniej z zaplanowanym działaniem. W moim przypadku zarówno Połów, jak i Bierezin trafiły się zupełnie przypadkowo, choć na pewno znajdzie się dwunastu gniewnych ludzi, którzy w to nie uwierzą. Po publikacji wierszy w antologii Biura Literackiego wiedziałam, że następnym krokiem będzie autonomiczna książka, ale nie narzucałam sobie żadnego deadline'u, nie miałam parcia na etykietkę „dwudziestoletnia autorka” albo „laureatka prestiżowego konkursu”. „Dwudziestoletnia” i „prestiżowego” nic nie mówią o mnie i o moich tekstach, więc traktuję to raczej z dystansem – chyba każdy autor musi zostać jakoś „otagowany”.
Otagowanie autorów to ulubione zajęcie historyków literatury.
Najłatwiej oczywiście podporządkować literatów według „pokoleń”. Roczniki dziewięćdziesiąte, urodzone już w postkomunistycznej Polsce, wkroczyły z pełną parą na scenę poetycką, choć nie tylko. Czujesz z rówieśnikami jakąś więź? Jest ktoś, na kogo należy zwrócić szczególną uwagę?
Nie wierzę w telepatię i pojęcie roczników 90., więc siłą rzeczy nie czuję żadnej ideowej (o ile można to tak ująć) więzi z młodą sceną poetycką. Właściwie trudno mi sprecyzować, kto mógłby do niej należeć – tak strasznie wszystko się rozproszyło. Zapewne jest kilka mocniejszych akcentów, ale nie ściskałabym tego do rozmiarów jednorodnego pokolenia. Przeraża mnie jeszcze ten przymiotnik „postkomunistycznej” – nie czuję się piszącą w postkomunistycznej Polsce, nigdy nie myślałam o tym w taki sposób. Nie chodzi mi o definitywne odcięcie się od przeszłości, ale o to, że należałoby chyba skończyć z, nawet mimowolnym, nakładaniem kategorii politycznych na poetyckie. One przestały się już zazębiać.
Czy to jeden z powodów, dla których rdzenni mieszkańcy wyglądają tak, jak wyglądają? Otwarcie na nową, z lekka mistyczną i niepokojącą narrację, snucie nierealnych, narkotycznych historii – to projekt wynikający z uświadomionej i deklarowanej wizji?
Tutaj zaczynają się kolejne schody, bo nie jestem w stanie podkreślić żadnego powodu i powiedzieć „to przeważyło”. Jestem pewna jedynie tego, że chciałam dotykać, a nie wyjaśniać, dzielić się tym, co mnie samą w jakiś sposób szarpie. Samo pisanie jest dla mnie na tyle intuicyjne, że nie zawsze jestem w stanie zapanować nad obrazami. Chyba są gdzieś głębiej, a poezja pomaga mi je wydobyć. To trochę tak, jakbym układała jakieś puzzle, nie mając obrazka.
Puzzle są bardzo logiczne, a twoje wiersze niewiele mają wspólnego z klasycznym rozumowaniem przyczynowo-skutkowym. To, co je „robi”, to sfera symboliki, po której, jak mniemam, również poruszasz się intuicyjnie?
Właściwie i tak, i nie. Cała ta symbolika nie wynika ze schematycznego myślenia, ale nie jest też chaotyczna. Jest wiele elementów, które pojawiają się w najmniej oczekiwanym momencie, ale kiedy zaczynam je szlifować, wiem dokładnie, który pstryczek w świadomości mają uruchamiać. Być może wygląda to tak, jakbym mówiła, że czarny świeci jak żarówka, ale nie jestem zagorzałą zwolenniczką jakichkolwiek skostniałych definicji w poezji.
Gdy czytałem rdzennych mieszkańców, cały czas szukałem słów, które pomogłyby mi określić ten rodzaj metaforyzowania rzeczywistości. Potem porzuciłem ten pomysł – próba podpięcia tomiku pod pewne kategorie kłóciłaby się z ideą, choć wyraźnie rysują się pewne wartości nadrzędne, spajające wiersze w jedną narrację. A jak sama sądzisz, gdzie należałoby szukać tego arcyklucza otwierającego drzwi do wierszy takich, jak „sztuka dla sztuki” – w Kopalińskiego Słowniku mitów i tradycji kultury, duchu epoki, polonistycznych lub filozoficznych narzędziach poznawczych, gdzieś indziej?
Może tu, może gdzieś indziej. Zależy, czy szuka się wytrychu, czy klucza.
Kim są zatem rdzenni mieszkańcy?
Czyli jednak wytrych?
Chyba jednak tak, choć bliżej mu do łomu.
Powinno obejść się bez łomu. Nie wydaje mi się, żebym działała jak enigma. Jeżeli ktoś by się jednak upierał (choć szczerze wątpię) - nawet ją udało się odszyfrować. Ale konkrety, konkrety - jeżeli chodzi o interpretację, zdaję się na czytelnika. Tak jak już mówiłam - nie wyjaśniam.
Jak poetyka rdzennych mieszkańców odnosi się do
naszej rzeczywistości? Uważasz że jest w stanie powiedzieć nam coś o
świecie?
Na pewno na płaszczyźnie znaczeniowej teksty nie są oderwana od rzeczywistości. Pewnego rodzaju oniryzm w obrazowaniu w żaden sposób nie wyklucza dobierania się do realności. Przecież gdyby wiersze nie były w stanie mówić o świecie, miałyby taką rację bytu jak kawior i szampan dla głodujących.
A jak wygląda rzeczywistość w twoim wydaniu?
Chyba tak, jakby była czymś zarażona. Wydaje mi się, że w tym określeniu mieści się wszystko, o czym chciałabym pisać.
To co w takim razie dalej? Co po rdzennych mieszkańcach?
Nie narzucam sobie żadnego deadline'u jeżeli chodzi o kolejną książkę. Nie mam też żadnego kompleksu na tym punkcie, że nie działam jak taśma produkcyjna. Na pewno za jakiś czas zapukam gdzieś z gotowym projektem - kwestia tego, kto chciałby się z nim bawić.
_____________________________________________________________________
Pozostałe artykuły na Portalu Wywrota.pl o Uruszli Kulbackiej i rdzennych mieszkańcach:
- Grażyna Słowacka: Znalazłam klucz
- Magdalena Ponikiewska: Wyprawa do dżungli zwanej życiem