To nie jest poezja o przechodzeniu z punktu A do punktu B

Ania B.
Ania B.
Kategoria nisza krytycznoliteracka · 2 listopada 2012

Poetka nie przekracza granic kultury (jakby to chciał widzieć Dawid Jung), ba! nawet ich nie dotyka.

Poezja funeralna nigdy nie należała ani do przyjemnej, ani do lekkiej, a jednak jej obecność w literaturze jest dla nas jedną z najbardziej oczywistych. Motywy żalu, bólu oraz odnajdywania się w nowej rzeczywistości po stracie kogoś bliskiego towarzyszyły nam od zawsze – poematy żałobne były już pisane w starożytności, a treny Kochanowskiego należą do jednych z najsłynniejszych utworów w polskiej poezji. Nie można więc zaprzeczyć, że śmierć nie należy do wdzięcznych tematów dla pisarzy – pełna sprzecznych emocji, wieloznacznych przesłań i możliwości, jest motywem uniwersalnym, który pełni funkcję momentu pomiędzy końcem oraz początkiem. Wydawałoby się zatem, iż jest to element, który zawsze poruszy czytelnika. No właśnie – wydawałoby się.

 

Tomik poezji Stop-klatka Hanny Dikty opowiada właśnie o tych momentach pomiędzy, jednak nie są to wiersze o przechodzeniu z punktu A do punktu B, z ciemności w jasność, ze złości oraz żalu do zrozumienia i pogodzenia się z rzeczywistością, czy chociażby z tłumienia emocji do ich wyzwolenia – są to raczej kadry z trudnego życia, które potrafi zamienić się w jeszcze cięższe, mniej zrozumiałe i bolesne. Jest to próba uchwycenia jednej konkretnej chwili, będącej w zamyśle poetki tą przełomową – niestety nie wystarczająco, by zachwycić oraz wstrząsnąć.

 

William Wordsworth stwierdził, że poezja bierze początek ze wzruszenia rozpamiętywanego w spokoju, a skoro tak, to powinna być przemyślana, dopracowana oraz wpływająca w taki sposób na czytelnika, by ten czuł się nią poruszony. Jeśli zaś zapomina o całości gdy tylko zamknie książkę i odstawi ją na półkę, to poeta w moim przekonaniu poniósł sromotną porażkę – i niestety tak się stało w przypadku autorki Stop-klatki.

 

Hanna Dikta urodziła się w Tarnowskich Górach, ukończyła filologię polską na Uniwersytecie Śląskim oraz Studium Podyplomowe z historii na Uniwersytecie Opolskim, a obecnie mieszka w Piekarach Śląskich wraz z mężem oraz córkami, gdzie uczy języka polskiego. Jako laureatka wielu konkursów poetyckich, powinna swoimi utworami poruszać, wstrząsać, a nawet szokować, wprowadzając tym samym w zadumę nad zawartym w treści sensem. Zamiast tego stworzyła nudny pamiętnik osoby po przejściach, której to przejścia (choć bardzo traumatyczne) nie poruszają wcale.

 

Wiersze ze Stop-klatki to poezja pełna bólu, przygnębienia i… nudny. Zakładam, że miała wyrażać czyste emocje danej chwili. Emocje, które ukazać można nie przez ich opis, ale przez zaprezentowanie sytuacji, w której podmiot się znajduje. Umieszczenie go w danej chwili, w danym miejscu, z określonymi myślami miało uświadomić jego tragizm sytuacji oraz niemoc wyrwania się z tej matni szarości i bezradności. Nie mniej tak się nie dzieje, a jedyne nad czym czytelnik może się zastanawiać, po przeczytaniu Stop-klatki, to kwestia: po co mu to było? Na nieszczęście z odpowiedzią na to pytanie pośpieszył wydawca tomiku, zamieszczając na jego końcu wytłumaczenie.

 

Dawid Jung, autor Posłowia do tegoż dzieła, zaparł się chyba ze wszystkich stron, pisząc artykuł tłumaczący nam: co autorka miała na myśli i dlaczego powinno się zachwycać jej poezją. Jest to podejście dla mnie godne podziwu, które mogło wynikać tylko z dwóch rzeczy – przekonania, że czytelnikom jak dzieciom należy wytłumaczyć po cóż ktoś Stop-klatkę wydał, albo z prawdziwego uwielbienia pana Junga dla poezji, którą właśnie przeczytał. Cóż, o gustach się podobno nie dyskutuje, jednak nawet przeciętny odbiorca swoje wymagania posiada, a zatem zmuszona jestem polemizować z tym, co chciano mi wepchnąć  przez poezję Hanny Dikty.

 

W wątpliwość można już poddać chociażby opinię pana Junga, iż poetka stworzyła dzieło wypełnione metafizyką, w którym prowadzi ciekawą i ryzykowną grę z czytelnikiem. Owa gra jest raczej usypianiem dziecka do snu, gdyż spoglądając na tomik jako zamkniętą całość jawi się on niczym szara masa treści, których sens szybko ulatuje z pamięci. Poetka stara się momentami – niestety nieudolnie – wstrząsnąć czytelnikiem poprzez namiastkę ostrego pisania, w którym to porusza tematy seksu bez romantycznej otoczki. Niestety prawdą jest, iż jeśli już mamy coś robić to róbmy to konsekwentnie, a nie po łebkach. Pozorowanie pisania brutalnej poezji nie jest jej pisaniem, a czytelnika dwudziestego pierwszego wieku nie poruszą informacje o braniu kogoś w szpitalnej toalecie lub gwałtach połączonych ze świętokradczą rozkoszą, jeśli nic one po sobie nie zostawiają. No chyba, że niesmak po nadmiernym i pozbawionym sensu korzystaniu z barokowego stylu.

 

Świętokradczym zaś może być, co najwyżej stwierdzenie tutaj, iż Dikta jest wnikliwym obserwatorem namiętności do sztuki powielającej szaleństwo. Jej odniesienie do chociażby van Gogha (co tak wychwala Jung w Posłowiu) jest mierne oraz pozbawione głębi. Prace tego holenderskiego malarza należą nie tylko do jednych z najbardziej rozpoznawanych, ale również i najbardziej pożądanych. Do trendów zalicza się obecnie zachwycanie jego barwnymi dziełami, ale niestety bardzo często jest to podziw zbudowany na ignoranckim podejściu do samej pracy autora.

 

Obrazy van Gogha, pomimo iż są wypełnione barwami, należą do dalekich od optymizmu, na co powierzchownie Dikta zwraca uwagę. Niestety na tym jej praca się kończy – po raz kolejny poetce nie chciało się wykorzystać potencjału tego tematu. Rozczarowującym jest również fakt, iż przy całej gamie niezwykłych motywów van Gogha – takich jak chociażby wysokie cyprysy, rozgwieżdżone niebo, rozrastający się bluszcz czy więźniowie okrążający spacerniak – pani Hania wybrała najbardziej oklepane słoneczniki, które w wierszu Kochała tylko van Gogha miały zapewne podkreślać ironię losów biednej polonistki. Niestety znów problem zostaje tylko dotknięty, a tym samym pozbawiony możliwości zrobienia wrażenia na odbiorcy.

 

Powierzchowne potraktowanie spotkało również biednego ducha Dziewczyny z II części Dziadów. W wierszu Dziesięć centymetrów nad ziemią Dikta przywołuje tą postać, której winą u Mickiewicza było poświęcenie prawdziwych, realnych uczuć na rzecz wyidealizowanych mrzonek, nie doświadczając tym samym sensu ludzkiej egzystencji. Można by się pokusić o stwierdzenie, iż ta postać mogła być jakimś przewrotnym motywem przewodnim dla podmiotów lirycznych Dikty. W wierszach Stop-klatki wydają się one tego sensu aż nazbyt świadome, jak i faktu, iż jedyną pewną rzeczą w świecie jest żałoba – po matce, po dzieciństwie oraz po straconych pragnieniach, które umarły wraz z nienarodzonymi dziećmi. Świat tych podmiotów lirycznych wypełniają wszystkie odcienie szarości, bólu oraz straconej w niewłaściwy sposób niewinnością. Tylko jedna rzecz jest w nim stała – śmierć – jedna właściwa diagnoza dla człowieka. Najgorszym zaś rodzajem śmierci zdaje się być tutaj śmierć umysłu – szeroko rozumiana. Niestety te przesłania nie doczekały się u Dikty odpowiedniego sposobu przekazu. Opakowane w nudną, monotonną oraz powierzchownie i niestarannie przygotowaną formę, nie posiadają żadnej siły rażenia.

 

Poetka nie przekracza granic kultury (jakby to chciał widzieć Dawid Jung), ba! nawet ich nie dotyka. Wprowadza do swoich wierszy pewne tytułu, nazwiska, ale nie robi z nimi nic więcej poza zaszpanowaniem własnymi zainteresowaniami – co przypomina zachowanie gniewnej nastolatki po przejściach, która żyje w świętym przekonaniu, iż świat jej nie rozumie i dlatego tworzy pompatyczną poezję do pamiętnika, poruszającą tylko jego autorkę. Niestety tak już jest w naszym świecie, że poezja – szczególnie żałoba – powinna wyzwalać określone uczucia, a nie odruch ziewania.

 

 

Anna Baron

 

 

_______________________________________________________________________

 

Pozostałe recenzje Stop-Klatki na Wywrocie: