Nisza Krytycznoliteracka: Kamil Kwidziński


Długo myśleliśmy, czym by Was w tym miesiącu zaskoczyć.

Debiutanci już przecież w Niszy bywali; poeci znani i lubiani również; bywali młodzi i starzy; bywali ci z lewa i ci z prawa; bywali anarchiści, prozaicy, feministki i inni zboczeńcy; bywali poeci z Wrocławia, z Krakowa, z Trójmiasta i z Poznania, ale jednego jeszcze w tej wywrotowej Niszy nie było… poety z Wywroty!


Postanowiliśmy to zmienić, drodzy

państwo, bo jak się wyławia perły z morza gnoju, to trudno nie zauważyć perły we własnej oborze. Choć nie wiem, czy Kamil Kwidziński, bo o nim przecież mowa, nie kopnie mnie za to zdanie w klawiaturę, lub inną część ciała, bo on jest z tych, co raczej nie lubią się identyfikować. On w ogóle dosyć specyficzny jest: lubi cytryny, pingwiny i pomarańcze, a jak go poprosiłam, żeby coś o sobie napisał, to on mi na to, że kiedyś wygrał ogólnopolski turniej w warcaby.


Kamilowi turnieju gratulujemy, Wywrocie Kamila również, i zabieramy się do roboty. Bo jest o czym gadać.

 
 

Tomik Sezon arktyczny, wydany nakładem Zeszytów Poetyckich, to debiut książkowy Kamila. 

Nie znaczy to jednak, że nie ma on na koncie żadnych literackich dokonań. Wiersze publikował w antologiach PostscriptumZłote słowa,  gościnnie w tomiku alter ego Janiny Góreckiej, w prasie literackiej oraz, rzecz jasna, w Internecie.

 


Trudno powiedzieć, kiedy znalazł czas na napisanie tego wszystkiego, skoro w swoim – nie tak znów długim, bo 23-letnim – życiu zdążył już objechać kawał świata (Półwysep Iberyjski, Bałkany, Wielki Step, Skandynawię) oraz pracować jako tłumacz, dziennikarz i robotnik budowlany. Obecnie spotkać go ponoć można w okolicach Gdańska.

 

Dyskusję o poezji Kamila proponuję rozpocząć od wiersza Listy do przesiedleńców, pochodzącego z pierwszej części książki.

 

,Jak odbieracie tę dykcję? Wyróżnia się czymś szczególnym na tle innych znanych Wam debiutów?


Zapraszamy wszystkich do dzielenia się spostrzeżeniami.

 


Listy do przesiedleńców

 

Dobrze wiesz: nie każde szaleństwo znajduje swój kres. Mieliśmy dla siebie niedzielny kościół. Ja, trzynastoletni oraz znużony,
stąpałem od ławki do chrzcielnic (gdzie moczyłem nos i wargi),
by przymus wiarą wypełnić a czas zabawą. Zabijałem ludzi -
najczęściej - kobiety roztaczające starczą woń, staro wyglądających
mężczyzn, którym cuchnęły szczęki i zwisały skronie.
Mieliśmy dla siebie świat między ławkami,
kiedy klękałaś przede mną widziałem twoje czerwone
sandały. Pierwszy dzwonek – drętwieją łydki, drugi dzwonek – piszczą
podeszwy, trzeci dzwonek – wstaję z ulgą i wdycham zapach dziewczęcych
warkoczy. A Jezus patrzał na mnie spode łba,
lekko znużony całą zabawą,
lecz wisiał, wisiał każdego dnia.
Wielki człowiek, myślałem, tak wisieć i nie móc poczuć twoich włosów,
to chyba męczące. Te lądy są nasze, choć morze nas nie chroni,

choć świetlik na przystani pewniejsze życie toczy.

 

 

 

____________________________

 

Martwa


Twoja czułość - skowronek, który się gnieździ
w krętej małżowinie ucha;


Nie dość nas było w nocnych mirażach, gdzie księżyc
nie był księżycem, a twoje wargi nakręcane spliffem.


Zapomną wszystko
ukochane kioskarki, śmieciarze z Grunwaldzkiej,
z ulgą odpuszczą zazdrosne kelnerki zginające szyję,
gdy chyliłem ku tobie przeźrocze Pinot Gris.


Byliśmy jak dwie dziurawe reklamówki tańczące przy garażu,
w którym braliśmy się kolejno za zwierzę, za widok, za nerw
i za bliskość; gdzie mróz rozlewał się w tętnice, a w brudzie
i głodzie przybyło nam śmiechu, beztroski, mocnego oddechu;


Na końcu wszyscy spłyniemy ze ścian wanny,
wszyscy prześlizgniemy się przez włosy,
które owinęły się na kratce odpływu.

 

____________________________

 

Wybrzuszenia (kołysanki)


Czy czujesz jak gryzą – wydry jak płyną – węgorze? Kiedy słucham,
nasłuchuj – myśli, może hałasu gryzącej wydry, pełzu węgorza –
póki nie skoczysz po paru kieliszkach na kawałek kory,
w kołyszące zgliszcza indiańskiego drzewa.


Potem jest prąd rzeki, potem zasypianie, to co chcesz utopić,
wypłynie zaraz. Tatanko, Tatanko, smakuj cynamon długich palców,
którymi chwytam bizony twoich snów. Tatanko, wdychaj kurz
mojego gardła, rozdrapuj glinę ramion i opuść się
na moich włosach (zapleć stopy w niebieskie słonie kołdry).


Męczy mnie krew chyląca się ku tobie, dam ci więc sen krwawy,
a całą krew wpoję w glinę ziemi, po której będziesz chodzić.
Męczy mnie czerwień skacząca ze szczytu języka,
dam ci więc brutalną kołysankę, a siłę oddam twoim palcom,
które rozdrapią ramię Indianina.


Ja, który cię chronię wszystkimi gwiazdami i księżycem
(to moja twarz nad tobą stary Indianin nad kołyską czerwonej ziemi),
nie napiszę o mojej księżycowej czułości, o moich białych gwiazdach.
Mówisz:
nikt nie pisał dotąd o księżycowej czułości,
nikt nie pisał o białych gwiazdach.

I ja nie napiszę, chociaż chronię cię księżycem i wszystkimi gwiazdami,


i uchem słonia przyszytym do pokrętła melodii.
 

 

                                                          

                                                                                               Dominika Ciechanowicz