Rozmowa z Krzysztofem Szeremetą, autorem omawianego w Niszy Krytycznoliterackiej tomu „Nowy dokument tekstowy”.
Marcin Sierszyński: Nowy dokument tekstowy to książka, która powstawała długo. Mam rację? Pamiętam, że gotowy tomik miałeś jeszcze przed dwa tysiące dziewiątym rokiem, a tu nagle „Połów”...
Krzysztof Szeremeta: No tak, miałem, ale ten tomik był słaby i nie miał jeszcze nic wspólnego z ideą Nowego dokumentu tekstowego. Dobrze, że go wtedy nie wydałem. „Połów” wyszedł zupełnie przypadkowo, podsyłałem Maćkowi Meleckiemu wiersze do „Arkadii”, temu się spodobały i poradził, abym wysłał. No to wysłałem. Wprawdzie akcja zaowocowała głównie serią kompromitujących zdjęć obok latarni morskiej, ale były i jasne, dobre momenty. Idea Dokumentu... powstała, kiedy przygotowywałem – pod tym samym zresztą tytułem – zestaw do połowowej antologii. Równolegle pracowałem nad książką, z myślą jeszcze o wydaniu w Biurze, i ta wersja była już bardzo bliska tej, która ukazała się drukiem niedawno.
W porównaniu do tego, co umieściłeś w arkuszu (Długi dystans, 2009), debiut wydaje się pewnym zwrotem. Więcej tu odniesień do kultury i religii chrześcijańskiej, ale i do sportu. Skąd ta zmiana?
Ha. Ze mnie. Autorem Długiego dystansu był – przepraszam – wrażliwy licealista. Była to książeczka ksobna, a mnie samemu brakowało wówczas odwagi i doświadczenia, aby objąć ramionami zainteresowania coś więcej, poza sobą. Wiesz, jak to jest: zaczyna człowiek pisać wiersze, wrzuca na Nieszufladę, tam mu „kroją” i robią „mixy”, oddzielając „dobre frazy” od tych rzekomo złych, aby powstał kaleki, niezgrabny, ale ascetyczny, potworek. Poprawny, ale nudny jak matematyka w liceum. I taki trochę był ten arkusz, z moją mordą większą niż naprawdę na okładce. Znaczy się, moim zdaniem to taka całkiem ładna, liryczna książeczka, ale równie dobrze mogłoby jej nie być.
Z Dokumentem... było już inaczej. Postarzałem się, utyłem, posiwiałem na skroniach. Poczytałem więcej, świat zobaczyłem, tej mitycznej samoświadomości nabrałem. Zaczęła mnie mierzić idea sterylnego, niezaangażowanego pisania, zainteresowałem się bardziej tym, co na zewnątrz, więc do podmiotu dołożyłem przedmioty, do liryzmu – mięso. A czemu sport i katolstwo? Bo ja bardzo lubię sport i katolstwo. Poza tym, ten typ metaforyzowania wydał się nośny – Ecclesia militans, ksiądz Marek, Manny Pacquiao, Tomasz Adamek. Wychowałem się na Andrzeju Kostyrze. Uznałem, że należy podjąć pewne ryzyko – światopoglądowe czy stricte literackie – aby cała ta zabawa miała jakikolwiek sens. Jest wiele, bardzo wiele takich samych książek, dobrych niby książek, które się czyta i myśli „ok, wporzo”, ale potem niczego się z nich nie pamięta. Poezja jest jak boks – w jednym i w drugim trzeba posiąść pewne umiejętności, ale w gruncie rzeczy chodzi o to, aby tak komuś przypierdolić, żeby nie wstał.
Mocne słowa! Co ciekawe, Rafał Różewicz zauważył tę zasadę w twojej twórczości: „Autor spiętrza sensy i serwuje je czytelnikowi nie przejmując się zbytnio jego losami. W myśl zasady: »kto słabszy, ten odpada«, gdyż Szeremeta, jak się okazuje, jest przede wszystkim miłośnikiem boksu”. Sport i poezja są ze sobą związane niewidzialnymi nićmi, a jednak to dyscyplina literacka darzy większym szacunkiem dyscypliny fizyczne. Chociaż… Gołota piszący wiersz ku czci Szymborskiej… Makowski ogłoszony przez wrocławską Wyborczą „najlepszym poetą wśród bokserów i najlepszym bokserem wśród poetów”… Wyczuwasz tu swoją niszę?
No nie, bez przesady, nie ma takiej niszy. Że Makowski boksuje, dowiedziałem się właśnie ze stron Wyborczej, chociaż wcześniej zastanawiałem się, czytając jego teksty na Fundacji Karpowicza, o co mu chodzi z tym boksem. Ja nie boksuję. Jestem raczej niesilny. A i nie sądzę, abym kolejne wiersze opierał na tym koncepcie. Ja już oparłem teksty na tym koncepcie, nie mogę znowu. Trudno, tak swoją drogą, wymagać od bokserów zainteresowania poezją – wystaw sobie Szpilkę na Porcie. Z drugiej strony, Paweł Kołodziej przed walką słucha Chopina, a Mateusz Masternak lubi na fejsbuku paraliterackie pismo Wydziału Polonistyki UJ „Gołębnik”. Pojęcia nie mam, dlaczego, ale tak jest.
Literatura zaangażowana kojarzy się teraz raczej z lewą stroną polityczną. Mógłbyś przybliżyć autorów z przeciwnej barykady, którzy uprawiają takie pisarstwo, a którzy byli również dla ciebie najważniejsi? Czy Nowy dokument tekstowy powstawał pod jakimś, choćby delikatnym, wpływem, zachwytem?
Nie ma dla mnie barykady w poezji, naklejanie etykietek jest bez sensu, dychotomia „prawica – lewica” nazbyt oczywista, a jednocześnie nie do końca jasna. Bo prawicowa ma być poezja Wencla tylko dlatego, że jej autor wierzy w Boga? No bez jaj. Prawicowość poezji w moich oczach polegałaby głównie na przyznaniu jednostce większego zainteresowania aniżeli społeczeństwu oraz na przywiązaniu do konserwatywnych bądź reakcyjnych wartości. Zaangażowanie w sprawy społeczne – tak, ono przecież samo w sobie lewicowości nie zakłada; zaangażowanie w sprawy transcendentne – jeszcze większe tak. I generalnie wolność, bez sztywnego przywiązania do ideowego palika. Nie wiem, czy to jest jasne. Lubię zresztą – jeśli już muszę zgodzić się na takie postawienie sprawy - wiersze wielu lewicowych autorów, bo przeważnie są lepsi, a ich orientacja światopoglądowa nie ma żadnego znaczenia, jeśli chodzi o lekturową przyjemność. W wyborach bym na nich nie zagłosował, wiersze lubić mogę. Na prawicy to jest z kolei straszny wstyd z tą poezją, nie mogę więc przybliżyć. No, chyba żeby liczyć Bonowicza. Dąbrowski też miewa fajne momenty, ale jednak pozostaje autorem z pietyzmem piszącym o jedzeniu kiełbasy po piątkowej północy. Czytałem kiedyś szkic Stokfiszewskiego o poezji zaangażowanej i tam umieszczony został, po prawej stronie i na siłę bardzo, mazurek Dąbrowskiego, ja jednak mimo kilkukrotnej lektury nie znalazłem takiego zaangażowania, aby podpiąć te wiersze pod ten konkretny termin.
Zresztą, to katolstwo, o którym piszą Dąbrowski i Wencel, to katolstwo egzaltowane i miękkie, na przestrzeni wiersza traktowane bez dystansu i dotyczące wyłącznie relacji Bóg – podmiot. Dla mnie katolicyzm jest szerszym systemem, z ambicjami wykraczającymi poza intymną relację, a intymna relacja zresztą nie zawsze musi wiązać się z religią. Katolik nie musi się interesować tylko katolicyzmem, tak jak wegetarianin wegetarianizmem, anarchista anarchią, a homoseksualista homoseksualizmem. Jeżeli tak robi, to te teksty są zwyczajnie nudne i jałowe. Aha, i tej literatury zaangażowanej, choćby nie wiadomo ile o niej mówiono, w zasadzie nie ma, może poza Górą i Kopytem (mówię o autorach wymienionych niedawno w artykule Witkowskiego), bo Pułka przecież tak naprawdę zaangażowany nie jest i raczej nie będzie, a Kira Pietrek nie tworzy literatury, tylko jakieś kuriozalne teksty połamane enterami.
Wspomniany przez ciebie Stokfiszewski pisał w szkicu Poezja uników: „Poezja polska po 1989 roku, a przynajmniej ta jej część, która trafiła do szerszego obiegu czytelniczego, mimo rewolucyjnych aspiracji i buńczucznych zapowiedzi pierwszych rewelatorów pokolenia »brulionu« była w istocie konserwatywna i zachowawcza, nie umiała zatem oddać dynamiki zmieniającej się rzeczywistości” (cytat podaję za Zwrotem politycznym). Zgadzasz się z tym? Jakieś pomysły na wskrzeszenie języków poetyckich?
Każdy, kto łączy zdrowy rozsądek z jakimś rozeznaniem w najnowszej literaturze, zgodzi się z diagnozą („była w istocie konserwatywna i zachowawcza”) oraz zignoruje konkluzję („nie umiała zatem oddać dynamiki zmieniającej się rzeczywistości”), bo przecież chyba o to w początkach „brulionu” chodziło, aby nie oddawać dynamiki zmieniającej się rzeczywistości. Zresztą, ze względu na tę zachowawczość do tej pory bardzo lubię „brulion” i ciągle z sentymentem wracam, całkiem poważnie twierdząc, że od tamtej pory nie napisano niczego – uwaga, to dobre słowo – tak fajnego. Przecież ostatnia poezja poszła w kuriozalną stronę „ośmielonej wyobraźni” i naiwnego somatyzmu, wiesz, wiersze o tym, że ma się blizny, wchodzi się do wody a tam umarłe dzieci, a kobiety mają piersi i uda. Drugiego pytania nie rozumiem. Przecież języki poetyckie żyją. Ostatnio czytałem sobie Masakrę kalaczakra i tam był bardzo ładny język poetycki oraz malownicze zwierzę na okładce, z którego się śmiałem, że to jest właśnie kalaczakra.
Odważnie wypowiadasz się o swoich kolegach i koleżankach po piórze. Czujesz chęć rozliczenia się z zastaną kondycją polskiej poezji, jakkolwiek by jej nie interpretować? Nowy dokument tekstowy tak bardzo różni się od stereotypowo przyjmowanej „prawicowej” liryki (wybacz, że będę utrzymywał w rozmowie podziału na prawo i lewo), że można byłoby pokusić się o stwierdzenie poprawy jakości tej poezji w ramach dominującego – jeszcze – dyskursu postmodernistycznego. Można nawet powiedzieć o tym, że Nowy dokument... działa na zasadzie „liberalnej ironistki” Rorty'ego: przygodność, indywidualizm, różnorodność metafizyk, jednostkowość. Dla mnie Bonowicz i Wencel, chociaż różni, działają na zasadzie jednego, objaśniającego wszystko paradygmatu.
Chęć rozliczania się jest taka prawicowa i taka polska, nie czuję takiej chęci. Od tego tylko krok do faszyzmu. Z ostatnich czterech debiutanckich książek, jakie czytałem, dwie uważam za groteskowo słabe i dziwnym trafem są to książki uwieńczone laurem, z dwóch pozostałych niczego nie pamiętam, tak bardzo były przeciętne, jak wiersze z internetu, o których rozmawialiśmy wcześniej. I tak mam, nad czym boleję, z większością wierszy ostatnimi czasy ukazującymi się drukiem. Albo robienie wiersza z fraz, albo z umarłych dzieci, albo z korpo. Rozliczyłbym się z tym. Chciałbym, aby mi się podobało, żeby był fun. Ta poezja nie pobudza do żadnej rozmowy, z niczym nie wchodzi w konflikt, może się wyłącznie podobać albo nie podobać, w przypadku wierszy o korpo – można się zgodzić albo nie zgodzić, zwrócić uwagę na problem, który wszyscy znają, lub nie zwrócić. Tylko po co. Podałbym nazwiska, ale nie pytasz o nazwiska.
Cieszę się, że twoim zdaniem poprawiam coś w ramach dominującego dyskursu, chociaż nieco się boję słowa „dyskurs”. „Liberalna ironistka” to jednak nadużycie, bo paradygmat, na zasadzie którego działam, z większą bezwzględnością objaśnia kwestie fundamentalne, jednak w pozostałych pozostawia bardzo wiele cudownej wolności. W Dokumencie..., w pewnych sprawach, nie ma miejsca na jakiekolwiek wątpliwości, co rzeczone z kolei mnoży na innych polach. Na podobnej zasadzie, mam wrażenie, działa Bonowicz, Wencla już zupełnie nie traktuję poważnie, odkąd ogłosił, że zwycięstwo Legii ze Spartakiem nie byłoby możliwe, gdyby nie katastrofa smoleńska. Znam się trochę na piłce i wiem, że to nieprawda.
Piłka nożna nie jest moją mocną stroną, ale przyjmuję że możesz mieć rację. Wróćmy jednak do książki. „Gdy niebo jest czyste jak kołnierz i pętla, / mam kontrrewolucję zamiast konsolacji. / Mansonie demokracji, democie rynku pracy, / przechodząc przez śnieg, kładę stopy w ślady (...)”. Oraz: „No i konfrontacja. Jest problem w awiteksie, / gdy spada pieniążek, potrzeba decyzji, / ażeby go podnieść”. Te dwa cytaty pochodzą z „Karła reakcji”. Był fun? Brzmią trochę jak wspomniane przez ciebie „wiersze o korpo”.
Nie brzmią! Co jak co, ale nie brzmią. Wiersze o korpo są zazwyczaj pozbawione rytmu i uroczych
asonansów. Moje wiersze nie są pozbawione. Akurat w tym tekście zresztą, podmiot – angażując się – robi sobie jaja. Mówię te słowa w Wielką Sobotę. To też jest, myślę, pomysł na zaangażowanie. Wyobraź sobie brzęk monety w awiteksie w Wielką Sobotę, spójrz w oblicze styranego pracownika nad pszennym obliczem bułki.
Czytałeś już tegorocznych laureatów Połowu? Pytam tylko dlatego, że sam byłeś uczestnikiem projektu i możesz mieć wyrobione zdanie o konkursie; miałeś przyjemność zostać wybranym przez Karola Maliszewskiego.
Spojrzałem na te teksty, co je Biuro na swojej stronie powiesiło, i poczytałem nieco. Wcześniej znałem i lubiłem wiersze Taranka, Jędrka, Brewińskiego. Kamil jest najbardziej interesujący z zestawu, mam nadzieję, że Biuro wyda mu książkę, bo chętnie bym sobie poczytał. O „Połowie” zdanie mam wyrobione: w takiej formule, w jakiej brałem jeszcze udział – tj. warsztaty, arkusz, książka, na którą już jednak nikt z nas się nie załapał – było to zdecydowanie najlepszym, co mogło spotkać w Polsce debiutanta. Poza miłością. Teraz – nie wiem, to zależy od Biura i od tego, co ze swoimi odkryciami postanowi zrobić. Bo jeżeli rzecz skończy się tylko na antologii, to całe przedsięwzięcie uważam za jałowe; przy ostatniej antologii, tej, w której – przepraszam – partycypowałem, Biuro pisało, że prezentują i polecają ciekawych autorów „innym wydawcom”. Czyli komu? Chyba że Meleckiemu na przykład trzeba było polecać Biesa, a jurorom Bierezina Kulbacką. W ogóle, żałuję, że Biuro poszło w kierunku publikowania poetów latynoskich bądź martwych, nowa poezja straciła przez to miejsce w Empiku oraz codziennie aktualizowaną stronę internetową.
Nadzieję, że Połów będzie znaczył więcej, dzielę wraz z tobą. Ciekaw jestem, czy planujesz już coś następnego, by zrzucić z siebie odium debiutanta. Poezja, proza? Rozszerzysz działalność?
Zdecydowanie. Chcę wygrać Kościelskich, a zdobyte pieniądze wydać na zakup kilkunastu trzykołowych rowerów, które będę wypożyczał na Bulwarach Wiślanych. Zgromadzony w ten sposób kapitał przeznaczę na dramat. Poza tym sądzę, że będę jeszcze pisał jakieś wiersze.