Treny na miarę czasów, czyli „Zabawa w chowanego” Beaty Patrycji Klary


Dawno już napisanie recenzji nie przysporzyło mi tylu trudności. Próbowałam ugryźć ten tomik z różnych stron: że liryka funeralna, że ciężki temat, że ojciec i że coś jak Kochanowski, tyle tylko, że na odwrót (znaczy się córka pisze, a nie o córce jest pisane).

Wszystko na nic.


Coś w poezji Beaty Patrycji Klary jest takiego, że trudno o niej pisać i konia z rzędem temu, kto mi to zjawisko wytłumaczy.


Nie wiem więc, czy jakakolwiek recenzja w ogóle by powstała, gdyby w porę nie przypomniała mi się rada, której na studiach udzielała nam pani profesor od literatury amerykańskiej. Mawiała ona, mianowicie: „jak nie wiecie od czego zacząć, to zawsze zaczynajcie od tytułu. Reszta sama przyjdzie, a jak nie przyjdzie, to przynajmniej będziecie mieć początek”.


Spróbujmy wobec tego zacząć od tytułu – na pierwszy rzut oka brzmi niewinnie i błaho. Zabawa w chowanego, czyli gra, którą pamiętamy z dzieciństwa i po której uczestnicy w końcu wyskakują zza drzew albo wyczołgują się spod ławek i wszystko wraca do normy. Prędko okazuje się jednak, że ów niewinny tytuł jest w istocie dość upiorną metaforą i że po tej akurat zabawie nic już nie będzie takie, jak wcześniej: „To jest jak zabawa w chowanego. Pochowałeś matkę, ja pochowałam ciebie, ktoś pochowa mnie”.


Wiadomo już więc, że niewinnie i błaho tu nie będzie i że uczestniczyć będziemy raczej w procesie oswajania się ze śmiercią, w drodze przez żałobę. Co ciekawe, by uporać się tak z tematem jak i ze stratą, Klary sięga po formę wypróbowaną i mocno już w literaturze zakorzenioną, lekko ją tylko modyfikując: treny. W dodatku konstruuje tomik w zgodzie z antycznym schematem epicedium, z którego czerpał sam Jan z Czarnolasu.


Mamy tu zatem część pierwszą „exordium – wyjawienie przyczyny bólu”, skąd dowiadujemy się, co zaszło: „Dzwoni telefon: ojciec nie żyje” oraz jak i kiedy zaszło: „zgaszony telewizor, odłożone okulary, ślady walki z samym sobą. Przybliżony czas zgonu dwudziesta pierwsza z minutami”. Dalej następują części: „comploratio – opłakiwanie”, ze wspomnieniem pogrzebu: „Z tamtego dnia najczęściej widzę ciebie w świetle witrażowych szyb, dzięki którym włosy nabrały głębi fioletu” oraz „laudatio – wyliczenie zasług”, w której postać zmarłego nabiera wyrazistości: „Lubiłeś typowy pejzaż egzotycznego pogranicza. Urodzony w Białorusi, ale to było zawsze oczywiste, że jesteś z Polesia. Pisany na ręku wężem owiniętym wokół sztyletu, co znaczy: zemsta dokonana”. Część „consolatio – pocieszenie” cechuje spokojna zaduma: „Jak niewiele nam trzeba do przyzwyczajenia. Był zastępuje jest”, natomiast część „assuesco – przyzwyczajanie się” – skupienie na szczegółach i codziennych czynnościach, które pozwalają wrócić do rzeczywistości: „Żeby nie myśleć, kupuję dywany, bransoletkę i kredki dla dziecka. To się nazywa survival skills, bo w rzeczach jest jakaś otucha. Przeżywają nas”. Część szósta wreszcie, zatytułowana „transformatio – przeistoczenie”, to ten fragment, o który Klary poszerza klasyczną formułę trenów. Głos zostaje tu oddany nieżyjącemu ojcu, a właściwie jego posągowi, który przemawia bezpośrednio do córki, opowiada istotne dla niego wydarzenia z jej życia:


„Uczyłem ciebie sylab i artykulacji.
(…)
Chciałaś bym nauczył ciebie
puszczać kaczki.
Niecierpliwie burzyłaś
gładką toń”.

 

Czym, poza konstrukcją, wyróżniają się współczesne treny? Co widzimy przez obiektyw kamery, skierowany na nieboszczyka?


Otóż widzimy szczegóły, którymi z lekka zaspokojona zostaje niezdrowa potrzeba zajrzenia pod worek (który wbrew obiegowej opinii wcale nie jest czarny, tylko mlecznobiały). Nieboszczyk okazuje się wyglądać zaskakująco przyziemnie: „Jesteś tylko w swoim ulubionym podkoszulku. Najspokojniej z nas przyglądasz się zamieszaniu” (trzeba przyznać, że dość dalekie to od wizji małej Urszulki, która ponoć umierała ze śpiewem na ustach). Widzimy śmierć na miarę czasów, przypominającą o sobie za pomocą telefonu: „Abonent czasowo niedostępny. A jednak łudziłam się, że może odbierzesz, że tylko chwilowo jesteś poza zasięgiem”. Widzimy wreszcie portret samej pogrążonej w smutku córki, szukającej pociechy raczej u Ashbery’ego, niż w Biblii: „że trzeba pisać o tych samych starych sprawach, w ten sam sposób, powtarzając w kółko to samo”.

 

Pod względem kompozycji Zabawie w chowanego niczego nie można zarzucić. Tomik wydaje się być dokładnie przemyślany i świetnie poprowadzony: od początku do końca wiemy, że autorka ma jasno sprecyzowaną koncepcję, której się konsekwentnie trzyma. Wszystko ma tu wyraźnie przypisane miejsce i żałoba zdaje się iść zgodnie z planem.


I chyba właśnie dlatego pojawia się we mnie nieufność. Doceniam dyscyplinę językową i opanowanie emocji, które w obliczu tragedii mogłyby przecież wziąć górę nad rozumem i zniszczyć tak misternie opracowany plan, ale brakuje mi w tej poezji jakiejś rysy, pęknięcia, przez które sączyć by się mogła rozpacz w tej najczystszej, pierwotnej postaci. Być może śmieszny to zarzut: zbytnie dopracowanie, ale brakuje czegoś, co przekonałoby mnie, że całe to przedsięwzięcie płynie z potrzeby serca, a nie jest tylko ciekawym pomysłem na współczesny zbiór trenów.


Ten tomik sam w sobie się broni, nie zrozumcie mnie źle. On po prostu nie każe do siebie wracać.

 


Zabawa w chowanego, Beata Patrycja Klary
Wydawnictwo „Zeszyty poetyckie”,
Gniezno 2011, stron 68.