W trakcie lektury „Fabryki Tanich Butów", towarzyszyło mi wrażenie obcowania ze zbiorem notatek bardzo osobistych, intymnych wręcz.
Nieczęsto trafiam na poezję, która zdaje się dobrze czuć w rzeczywistości. Poeci miewają tę dziwną przypadłość, że lubią abstrakcję bardziej niż konkret albo budują sobie przy użyciu języka jakieś zmyślone i hermetyczne światy, do których trudno dostać się bez odpowiednich narzędzi. Z drugiej strony ci, którzy jednak decydują się osadzać wiersze w codzienności zwykle brną w banały i produkują kilometry nikomu niepotrzebnych wersów o tym, że świeci słońce, pachnie ciasto, mruczy kot, idzie kot albo leży kot.
Tym bardziej cieszę się więc, że odkryłam twórczość Magdaleny Gałkowskiej – poetki, która w rzeczywistości tkwi obiema nogami, a mimo to buduje wiersze mocne, momentami wstrząsające i – bogom niech będą dzięki! – pozbawione taniego sentymentalizmu. Oto dowód rzeczowy dla tych, którzy nie wierzą, że tak się da:
mam zbyt wiele kwiatów, na parapetach
nie mieszczą się gołębie,
głodne domagają się okruchów.
mama mówi, że geranium należy często podlewać.
(…)
urwało mi palce przy czyszczeniu podłogi,
olśniona trzykrotnie wypraną firanką wydam się drugi raz.
A tu kolejny, dla nieprzekonanych:
miasto ma swoją nazwę. trzeba zaufać i czekać.
w bramach stoją chłopcy, mają piwo i chęć,
gdy zapala się ulica, odwracają wzrok.
Kim jest podmiot liryczna relacjonująca tę codzienność? Pozwólmy, by przedstawiła się sama, bo prawdopodobnie zrobi to najlepiej. W cytowanym już wierszu o konieczności trzymania bambusa w przegotowanej wodzie wyznaje:
po trzydziestce zrobiłam się sentymentalna.
mówię i tylko domyślasz się śladów.
nie tak dawno kochałam pociągi, pisałam o dworcach
– dziewczyna o perłowych włosach
W innym zaś miejscu przygląda się sobie i stwierdza:
istota w lustrze patrzy na mnie od godziny.
ma sine usta, bladą skórę topielca.
żywe są jedynie jej zielone oczy,
jak porośnięty rzęsą opuszczony staw.
W trakcie lektury Fabryki Tanich Butów, towarzyszyło mi wrażenie obcowania ze zbiorem notatek bardzo osobistych, intymnych wręcz. Zupełnie, jakby Gałkowska zapraszała czytelników do własnej kuchni i pokazywała im stare albumy z rodzinnymi zdjęciami, na których – wnioskując z dedykacji – uwieczniono prababkę poetki, jej ojca, córkę wreszcie, wraz z całym jej namacalnie nastoletnim jestestwem:
dwa razy dziennie potykam się
o glany, czarne jak wszystkie koszulki,
jak bęben pralki pomalowany farbą do tkanin
i moje skarpetki, kiedyś błękitne.
włosy na umywalce dają znać,
że po raz kolejny zapomniałaś.
I w tej kuchni, nad tymi albumami się siedzi, pije czarną kawę, patrzy przez okno i pisze wiersze pozbawione wprawdzie spektakularnych wzlotów i błyskotliwych zabiegów językowych, ale za to niepozbawione wnikliwości. Bo poezja Gałkowskiej bynajmniej nie ucieka od obrazów niezbyt urodziwych, takich jak ten:
widzieliśmy gołębia po starciu z maską samochodu,
lub ten:
przy kuble na śmieci zawsze ten sam facet.
kiedy palę, myślę o tym, jak się zaciąga.
Nie ucieka też od problemów cięższego kalibru: w wierszach trzydzieści trzy czy ultrasonografia z tej – mimo wszystko bezpiecznej – kuchni trafiamy do szpitala, wprost na oddział onkologiczny:
noszę w sobie śmierć, ma imię kobiety
chorej na raka mózgu, kończącej się
jak krótkometrażowy film. tak szybko
muszę zrozumieć sens, a potem wybrać.
Tu, zamiast kubków z kawą i starych zdjęć autorka rozkłada przed nami zgoła inne rekwizytorium: igły, sterylne pomieszczenia, korytarze prowadzące w kierunku jaskrawych świateł. Chorobę oswaja się tak, jak oswaja się resztę świata: cierpliwie, jakby próbując przez porównywanie do tego, co znane, pozbawić ją siły rażenia:
noszę w sobie śmierć, rozrasta się we mnie
jej dziecko, obce ciało. przybiera formę
jak ciasto pod pewnymi ruchami rąk.
Jeśli o sile poezji decyduje jej autentyczność, to wierszom Magdaleny Gałkowskiej z pewnością nie można siły odmówić. Wprawdzie nie każdy jej wiersz poruszył we mnie tę najgłębszą strunę, ale ani razu nie czułam się sprowadzana na manowce. Gałkowska nie zmyśla i nie kokietuje; czerpie z doświadczenia pełnymi garściami i tworzy poezję z tego, co ją otacza, boli i cieszy. Powstaje z tego mieszanka dość specyficzna, słodko-gorzka i momentami nierówna, ale na pewno nie mdła. I choć nie jest to najwyraźniej słyszalny głos pokolenia, to jest to głos niewątpliwie ważny, bo osobny i własnej osobności w pełni świadomy.
Magdalena Gałkowska, Fabryka Tanich Butów
Wydawnictwo Kwadratura,
Łódź 2009,
Stron 46.