I może właśnie wykreowany, przeintelektualizowany chwilami, fragmentaryczny język Kwiatkowskiego jest najodpowiedniejszym narzędziem, by móc w ogóle zawrzeć w słowie tak doświadczane „zewnątrz”?
Czyżby wróciła moda na poezję hermetyczną po fali pisania w tak zwanych „klasycznych foremkach”? Po lekturze Twardego O wydaje się, że tak. Tytułowe „O” jest w rzeczywistości twarde. Twarde i ciężkostrawne, nawet, gdy dostatecznie przeżute.
Wiersze Kwiatkowskiego nie porywają bowiem lekkością, z miejsca nie zapładniają wyobraźni, w końcu nie prowokują też do grzebania w symbolice, bo i nie dokonują tak pożądanego w poezji jej przewartościowania. Ale prawda jest i taka – o czym prędko można się przekonać, podejmując próbę tej niełatwej, a chwilami nawet niewdzięcznej poetyckiej podróży – że nie metaforyka ma tu funkcjonować, a słowo. Słowo i jego nieskończone możliwości, mnożenie się, niepodzielne panowanie nad semantyką, jak chociażby w wierszu Adsorpcja:
Znaczenie ma znacznie przechlapane,
gdy ktoś tak blisko, nawet dalej, chla-
pnie swoje nieprzewidywalne „bo”,
trwa dalej, dalej rusza z wolna
i załatwia szum. Przecież leżą nam
pogłoski, nie tylko głoski i spółka,
Gdyby tak być miało, można by Kwiatkowskiego ustawić gdzieś obok Mirahiny, u której jednak - w języku, ale przecież pod językiem, który niezmiennie również wiedzie prym - snuje się historia. A ta bywa mroczna, neurotyczna, nawet wizyjna. W Twardym O tej historii szukać na próżno. Jej miejsce zajmują rozsypane slajdy pamięci, uliczne zapiski z obowiązkowym miejscem na przerzutnię, fotosy z wypraw w jałową rzeczywistość - koniecznie w okolice Tesco i KFC.
I może właśnie wykreowany, przeintelektualizowany chwilami, fragmentaryczny język Kwiatkowskiego jest najodpowiedniejszym narzędziem, by móc w ogóle zawrzeć w słowie tak doświadczane „zewnątrz”? Ten paradoksalny dialog wzajemnie znoszących się przestrzeni – swoiste pole walki Określającego z Określanym, to na pewno mocna strona tomu. Zderzenie chropowatego języka z rzeczywistością „świata po końcu świata” otwiera spore pole manewru dla konkretyzacji. W wierszu Jednostka ciśnienia poeta bodajże najpełniej daje temu wyraz, pisząc:
Bez reszty. W centrum właśnie To.
Słowo. Reszta pcha się jak synowie
Zebedeusza. Pali to i tamto, a zdanie? Zostało
przygotowane już wcześniej, przykład:
Stworzenie z niczego.
Przy czym owo „stworzenie z niczego” nie ma wiele wspólnego z demiurgicznym aktem kreacji, a zdaje się być raczej deklaracją wyczerpania możliwości twórczych poetyki w ogóle i jednocześnie tak koniecznym dla czytelnika tropem, który prowadzi w rejony pustki semantycznej, jaką zagłuszyć może wyłącznie językowa żonglerka. Dlatego Kwiatkowski zarzuca zgrabne metafory, kwiecista symbolikę na rzecz po prostu tego, co jest.
Są jednak też momenty szczególne w Twardym O, które udowadniają, że słabnącym pulsem tli się jednak jakieś wewnętrzne życie tej konsekwentnie wykreowanej, syntetycznej przestrzeni poetyckiej tomu. Dobrze wierzyć, że to przemyślany chwyt Kwiatkowskiego, a nieprzypadkowe rozmieszczenie środków ciężkości tak, by wydobyć z niej surowe i niedookreślone, chłodne piękno. Tym cenniejsze właśnie, że wywiedzione z rezygnacji ze stylistycznych figur, nie ufundowane na szeregu uniwersalnych lirycznych odwołań, dostrzegalne jedynie mimochodem, więc – możliwe do przeoczenia, niestety.
Ale jest coś, co pozwala wierzyć, że obchodzenie znaczeń u Kwiatkowskiego to psychologiczny mechanizm wyparcia, czy też organiczna wręcz potrzeba dystansu, by pozostać obserwatorem, nigdy – współuczestnikiem tego swoistego świata w wygłosie. Można dostrzec ten zamiar w wierszu Wodne bryzgi:
(…) Muszę utrzymywać cię w dużym dystansie,
jesteśmy w splocie, dlatego nie pytamy jeszcze (nie ma na to miejsca)
o rozkład, czyli widzenie poza wydłubanym okiem (…)
Co zatem definiuje debiutancki tom Rafała Kwiatkowskiego Twarde O? Opowiadanie na wdechu, ze ściśniętym gardłem, jak po katastrofie. Imperatyw mówienie sobie i dla siebie w języku, który musi spełniać swoją rolę nadal, nawet po wyczerpaniu znaczenia tego, co nazywa:
(…) i myślę o dniach, które minęły – poniedziałek ma na imię Środa i przychodzi w piątek. „Jak składam, to mi się nie chce złożyć”, powiedziała Niedziela.
Magda Łuka
STUDNIA - Kultura bez dna
Rafał Kwiatkowski, Twarde O
Fundacja na Rzecz Kultury i Edukacji
im. Tymoteusza Karpowicza, Wrocław 2011
okładka miękka, stron 60