Już za 22 złote z groszami można na stronie Państwowego Instytutu Wydawniczego kupić słynne dziełko Pierre'a Bayarda, „Jak rozmawiać o książkach, których się nie czytało?”
The cake is a lie
-GlaDOS, Portal 2
Już za 22 złote z groszami można na stronie Państwowego Instytutu Wydawniczego kupić słynne dziełko Pierre'a Bayarda, Jak rozmawiać o książkach, których się nie czytało? Darowałam sobie naturalnie czytanie go – jak mogłabym postąpić inaczej, wziąwszy pod uwagę uroczy tytuł? - więc słowa 'dziełko” używam zgadując, ale to nie znaczy, by nie miało być mi w jakiś sposób przydatne. Wszystko dlatego, że wystarczy bym wprowadziła do tytułu kilka drobnych poprawek, a uzyskam bardzo zgrabne ujęcie problemu, który zaczął mnie trapić przy okazji zetknięcia się z debiutanckim tomikiem wierszy Rafała Kwiatkowskiego. Problem ten/ów brzmi: jak rozmawiać o poezji, której się nie rozumie? Na początku miało być tak: kawałek pustego miejsca i wielkimi, drukowanymi literami
TU SPOCZYWA NIEDOSZŁA RECENZJA TWARDEGO O ZARAZ OBOK TEGOŻ SAMEGO NA TEMAT ULISSESA, FINNEGANS WAKE I ŻYCIE. INSTRUKCJA OBSŁUGI,
co byłoby śmieszne z samego założenia. Potem uznałam za stosowne dołączenie do wielkiej trójki jeszcze Czarnego Potoku. Trzy książki, których boję się dotknąć i jedna, którą przeczytałam, ale nie mam pojęcia, o co w niej chodzi. Całkiem nieźle. Chwilę później stwierdziłam, że skoro mam wiersze, które mnie nie chcą, to proszę bardzo, powstanie recenzja, w której nie będziemy o tych wierszach wspominali ani słowem i, zgodnie z receptą Bayarda, skupię się na mówieniu o sobie. Koniec końców odpłacam względnym standardem, miłością i zrozumieniem za paskudne złośliwości Twardego O.
Pan Kwiatkowski zastał mnie przy lekturze listów Stempowskiego, czyli nie dość, że prozy, to jeszcze na dodatek wypełnionej klasycyzującymi, erudycyjnymi wstawkami rodem z XIX wieku, we wszystkich możliwych językach europejskich. Prozy, co to płynie sobie leniwie i rozlewa się jak nie przymierzając Niewiaża na leżące nieopodal Szetejnie w czasie pory monsunowej. I, proszę sobie wyobrazić, że, wyczłapawszy z takiej błogości na błotnisty brzeg, zobaczyłam to:
1.
Baryton.
– Pies wraca! Zostawił śnieg
w korytarzu, plama
jakby nie zostawił, mówi
coś tym swoim nieznoszącym
sprzeciwu tonem jak poetka
beat Madame Butterfly,
czy coś równie pompatycznego
i wiesz co, pies zostawił
coś jeszcze, i to coś dużego,
bez owijania w bawełnę –
to bardzo poważna sprawa
Cio-cio-san.
Słucham? Ano właśnie.
Oczywiście, nieco przesadzam i jestem złośliwa, wybierając bodaj najmniej interesujący mnie utwór. Po drugie - to nie jest całość wiersza, tylko jego fragment, więc uwagi na temat wpływu wyrywania z kontekstu na przekaz byłyby całkiem na miejscu, ale przy pierwszym czytaniu tego typu twórczości rzadko kiedy, wydaje mi się, chodzi rzeczywiście o czytanie i rozumienie – bardziej: o konfrontację. Zwłaszcza, jeżeli z wierszem styka się ktoś, kto nie jest krytykiem ani, tym bardziej, poetą. A co to za poezja, która nie pozwala się czytać nikomu innemu?** Po trzecie – wcale, ale to wcale nie jestem przekonana, że o jakiekolwiek oddziaływanie w znaczeniu estetycznym ma chodzić. Właściwie nie jestem przekonana, że o cokolwiek ma chodzić, poza ganianiem z wywieszonym jęzorem za obiecanym ciasteczkiem. Obecności kosteczki na końcu drogi spodziewam się, bo to wszystko przecież słowa, a słowa muszą mieć znaczenie, prawda?
Obcowanie z wierszami Pana Rafała przypomina mi sceny z amerykańskich filmów akcji, w których bohater biegnie po zawalającym się pod nim mostem z desek. Postawiwszy z ulgą stopę na kawałku czegoś twardego czuje, jak chwilę potem i ten punkt zaczepienia wysuwa mu się spod nóg i zmusza do dalszego biegu. To nie jest najprzyjemniejsza forma sztuki, a zetknięcie z nią wymęczyło i wydręczyło mnie do cna, co nie znaczy automatycznie, że utwory z O są złe, czy przypadkowe. Wręcz przeciwnie. Bardzo nie chciałabym spełniać roli Zoila, bezczelnego Homero- czy raczej Rafalomastiksa, który jedzie jak pozbawiony wyczucia walec, gruchocząc misternie pozaczepiane tu i tam koronkowe żyłki oraz haczyki. Cenię sobie zaczepne gry i jednozdaniowe pointy, a tych jest w Twardym O bardzo dużo. Poza tym znajduje się jednak ciemna materia, w której się zapadam. Zabiegi rodem z Białoszewskiego wyznaczają granicę, za którą nie wiem, co począć z tekstem, za to tekst zaczyna sobie na całego poczynać ze mną. Zarówno Kwiatkowski jak i Buczkowski*** znajdują się daleko za horyzontem. O jest księgą zagadek nie przeznaczonych do rozwiązywania, węzłem gordyjskim spiętym zszywkami , o czym przekonałam się dobitnie, starając się dojść do jakiegoś spójnego znaczenia. Kiedy tylko uporałam się z pierwszym rebusem, następujący po nim zazwyczaj demolował wszystko, do czego doszłam. Goniąc za rozwiązaniem, zapominałam zupełnie o tym, że za brzmieniem słowa kryje się zwykle jakieś signifié i kończyłam lekturę w tym samym momencie poznawczym, w którym ją zaczynałam. Nie wiem zresztą, czy ta czarna, tłusta skorupka nie chroniła przypadkiem kawałka pustej, białej przestrzeni do której tak naprawdę nie ma sensu pracowicie się przebijać.
„Niech się miele” – mówi mi na wstępie Pan Rafał słowami Buczkowskiego. No i dobrze, tylko, błagam, dajcie mi chociaż czekan, bo nijak nie wylezę.
* Albo raczej: Do trzech razy szukam, po trzecim idę się kąpać.
**Jest to oczywiście z mojej strony bezczelna zaczepka na którą nie oczekuję żadnej odpowiedzi.
***Pojawiający się w formie cytatu na początku tomiku i bardzo pomocny – odbiór Czarnego Potoku w dużej mierze przypomina przedzieranie się przez O: gęstwina chaszczy i goniący nas Niemcy.