W tym szaleństwie jest metoda, albo o debiutanckim tomiku Agnieszki Mirahiny „Radiowidmo”


Na przełomie grudnia i stycznia w ramach projektu Nisza Krytycznoliteracka na Wywrocie.pl analizowaliśmy wiersze Agnieszki Mirahiny w wątku „Czy to jest ta dobra poezja?”. Efektem i kontynuacją tego projektu jest recenzja Dominiki Ciechanowicz otwierająca cykl omówień poezji autorki „Radiowidma” i „Do rozpuku” na naszej witrynie.

 


  

Poezja Agnieszki Mirahiny zaniepokoiła mnie już przy pierwszym, dosyć pobieżnym, wejrzeniu. A było to tak: stałam w księgarni wertując w popłochu  Poetów na nowy wiek i myśląc z przerażeniem o tym, że jak na osobę, której wydaje się, że lubi poezję, wiem o najnowszej polskiej poezji szokująco niewiele. Właśnie zaczynałam przeliczać cenę książki na ilość posiłków, z których musiałabym zrezygnować w przypadku jej zakupu, gdy zahaczyłam wzrokiem o  Żelazo i wsiąkłam. Bo ten wiersz już od pierwszych wersów pulsuje i nurtuje, epatuje jakimś bliżej niezdefiniowanym i chyba niedobrym przeczuciem: 

  

„żelazo puściło i mogę otworzyć oczy, mam gorączkę, czuję żelazo, 

teraz już stopione, nie śpij proszę,

 

mówię żelazo, siła tego snu, żelaznej obręczy, lub żeber jakiejś

trumny”

 

Cały utwór jest jak ciężki, gorączkowy sen, w którym słowo „żelazo” powtarza się obsesyjnie niczym mantra; sen, którego napięcie rośnie, by pod koniec eksplodować i – dość niespodziewanie – urwać się wraz z końcem wiersza, w punkcie, który nazwałabym „kulminacyjnym”:

 

„ja i ciśnienie, które we mnie rosło i przerosło, mnie

 

moje żelazne ja, wygięło kosmicznie i rozstrzeliło na kawałki,

 

biegnę teraz w tych strzępach na skróty, żeby jak najszybciej do ciebie

dotrzeć, wybiec ci naprzeciw, z rozpędu wpaść na ciebie

 

i niechcąco śmiertelnie cię przestraszyć, śniłaś mi się”

 

Zdrowy rozsądek zwyciężył potrzeby intelektualno-duchowe i książki ostatecznie nie nabyłam, ale zaniepokojenie wywołane lekturą Żelaza pozostało i kazało mi bliżej zapoznać się z twórczością młodej poetki. I właściwie wciąż nie potrafię zlokalizować głównej przyczyny owego zaniepokojenia. Czy jest nią język, zdawałoby się chaotyczny, a przecież używany z rozmysłem i świadomie? Radiowa metaforyka, umieszczająca głos podmiotu lirycznego pośród szumów, trzasków i zakłóceń? Sposób obrazowania, nakładający na siebie postrzępione wizje, migawki i przedmioty, jak w wierszu Złomiarze biorą wszystko:

 

„dansing desant wiek żelazny zluzowany przez złomowisko radzieckie

garnizony przez odtajnione miasta

 

kanonady bombonierki wzdłuż odtajnionych arterii na rynku śmieci złom

metali kolorowych bateryjki pozytywki”?

 

 Czy może wreszcie zaniepokojenie budzi sama postać osoby mówiącej, śmiało sięgająca do militarnej nomenklatury, czerpiąca inspirację z totalitaryzmów, wcielająca się w uczestniczkę zjazdu NSDAP i wyznająca:

 

„gdybym tylko mogła przejść cienką linię celuloidu, zaraz wmieszałabym

się w tłum i została żołnierzem, szeregowcem, oficerem. dla leni

pastowałabym kible jako szeregowiec i brała od tyłu młodszych rangą

jako oficer”?

 

Możliwe wszak, że to połączenie wszystkich tych składników nadaje poezji Mirahiny ów charakterystyczny rys.   

 

Spróbujmy najpierw przyjrzeć się językowi. Coś się w nim bowiem dzieje ciekawego – autorka odziera wiersze ze wszystkiego, co zbędne; słowa bez znaczeń zdają się nie mieć do jej poezji prawa wstępu. Język jest tu mocny, autentyczny i podany w stanie surowym, co daje wrażenie swoistego napięcia, a czasem wręcz konfliktu między poszczególnymi wyrazami:

 

„kaleki francuski nie warcz

obliż język stępi nóż

 

swarovski mróz szlifuje dłonie wyrok

przechodzi w rok i rośnie”

 

Z tego napięcia, konfliktu, gdzieś na styku leksemów rodzą się jakieś nowe, intensywne sensy, wybuchają  obrazy. Wbrew pozorom nic tu nie jest przypadkowe – autorka dysponuje ogromną świadomością językową; świadomością, z którą chyba niepodobna na co dzień funkcjonować, skoro pisze:

 

„muszę być szalona niesiona akcentem obcego języka

 

na ulicach oslo czy nowego jorku na językach wszystkich

na wszystkich jego rozwinięciach i krzyżówkach

 

muszę być szalona i głodna niesiona akcentem ulicy”

 

Owa językowa świadomość sięga dalej niż brzmienie i znaczenie wyrazów; każe też przecież Mirahinie zastanawiać się nad sprawczą mocą słowa, nad niechlubnym uwikłaniem języka w relacje władzy:

 

„na początku było słowo które zorganizowało armie dywizje pułki

nazwało odsunęło robaki ponurą piechotę tej ziemi

 

za słowem poszły w ruch miotły i szufelki zsypy piece tajemnice

poszły z dymem

 

[…]

 

na początku było słowo i zostało użyte przeciwko tobie”.

 

I wreszcie świadomość ta najmocniej wybrzmiewa w zderzeniu z innym systemem językowym i wszystkimi jego konotacjami. Niemieckie wtrącenia brzmią obco, szorstko, a nawet – w kontekście wcześniej wspomnianych totalitarnych odniesień – prowokacyjnie:

 

„i ogień który trzeba połknąć, ein feuer anzünden, żeby zacząć mówić

we wszystkich językach i tym jednym, najważniejszym – po niemiecku,

auf deutsch, auf deutsch, mein lieber schatz. drauflos, auf deutsch !”  

 

 

Podmiot liryczny wierszy Mirahiny intryguje, bo jest postacią pełną sprzeczności. Z jednej strony zjazd NSDAP, militaria i faszystowskie pozdrowienia, z drugiej zaś – ogromna wrażliwość manifestująca się choćby w wierszu „W oborze”:

 

„i czułość. wiesz ile tego jest? w sianie. ile czułości

nie wiesz. masz serce pod krawatem. a ja na półmisku

 

między nami nie ma żadnej metafory”.

 

Co więcej, patrzy na świat w sposób, który zdaje się przekraczać indywidualną optykę. Wprawdzie mówienie o „pokoleniowych doświadczeniach” w poezji zwykle bywa pustosłowiem, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, iż mało który twórca identyfikuje się ze swoim pokoleniem, jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wiele osób zbliżonych  wiekiem do Agnieszki Mirahiny odnajdzie się w tej poetyce. Oto bowiem świat, który my – ludzie urodzeni w PRL-u, ale na dobrą sprawę znający go tylko z lekcji historii i filmów Barei – otrzymaliśmy w spadku; świat w którym dawne narzędzia opresji trafiły na złom, w którym na „rynku śmieci” znaleźć można obok siebie kanonady, garnizony, bateryjki i pozytywki. To, co straszyło poprzednie pokolenia, trzymało ludzi w żelaznym uścisku, nie pozwalało im oddychać, jest dla nas już tylko złomem.    

 

Jestem pewna, że Radiowidmo, to jedna z ważniejszych rzeczy, które przytrafiły się ostatnio polskiej poezji. Takie debiuty nie powinny przechodzić bez echa, i na szczęście w tym wypadku krytyka i czytelnicy okazali się zgodni i docenili odrębność liryki Mirahiny, jej odwagę, siłę i styl.

Bo to przecież jest ta dobra poezja.

 

Dominika Ciechanowicz/ Nisza Krytycznoliteracka

 

Agnieszka  Mirahina, Radiowidmo 

Redakcja: Marta Podgórnik

Biuro Literackie, Wrocław 2009

Okładka sztywna ze skrzydełkami, stron 44

 

*

Zob. też wątek warsztatowy Niszy Krytycznoliterackiej:

Czy to jest ta dobra poezja?