Pandemia koronawirusa wymusiła zmianę w aktywnościach twórczych wielu artystów. Szczególnie jest to zauważalne wśród muzyków, u których podstawą działalności były koncerty. Artyści jednak się nie poddają i próbują działać w inny sposób. W ramach różnych domowo/wirtualnych przedsięwzięć powstało wiele indywidualnych i zbiorowych projektów muzycznych. Kilka z nich zwróciło moją uwagę ze względu na oryginalność. Do tych wyróżniających się pozytywnie zaliczyłbym nasz rodzimy jednorazowy projekt twórczy z kręgu muzyki elektronicznej pod nazwą Les Chants Virtuels (funkcjonujący jako część o wiele większego projektu B-SIDES).
Przedsięwzięcie zostało zainicjowane przez Tomasza Pauszka (kompozytor z kręgu muzyki elektronicznej). Opierało się na zasadzie, którą można streścić w zdaniu: „siedzimy w domu z różnych przyczyn spowodowanych pandemią, to może wspólnie coś stworzymy”. Zdalna współpraca polegała na realizacji nowych utworów (ale nie coverów czy miksów) na podstawie dostarczonych przez Tomasza ścieżek dźwiękowych (były czymś na kształt bazy koniecznej do stworzenia kompozycji). Ścieżki zostały udostępnione przez inicjatora na dysku Googla. Dodatkowo powstała grupa na Facebooku gdzie można było zapoznać się ze szczegółami dotyczącymi projektu, a także wysłuchać dostarczonych do pomysłodawcy utworów. Finalnie wszystkie nadesłane kompozycje miały ukazać się w materiale udostępnionym w serwisach streamingowych z końcem czerwca 2020. Premiera miała jednak mały poślizg. Głównie ze względu na ilość utworów jaka napłynęła do pomysłodawcy i koordynatora. Ostatecznie premiera B-Sides: Les Chants Virtuels nastąpiła 17.07.2020 (m.in. na bandcampie).
Les Chants Virtuels trudno nazwać standardową płytą/albumem, bo całość zawiera aż 4,5 godziny muzyki (42 utwory). Dlaczego materiał jest tak obszerny? W skład LCV wchodzą kompozycje wszystkich twórców biorących udział w projekcie (nie było żadnej selekcji, niektórzy wykonawcy przekazali więcej niż jeden utwór). Przy takiej ilości może włączyć się niejednemu słuchaczowi „lampka ostrzegawcza”, czy przypadkiem materiał nie jest artystycznie słaby. Bez obaw, nie jest to jakieś „plumkanie” od niechcenia. Muzycy poważnie potraktowali swój udział. Wykazali się nieprzeciętną inwencją. Mimo, że utwory są słyszalnie podobne do siebie, to nie można jednoznacznie stwierdzić, czy to kolejne wariacje na wybrany temat, czy może jednak nowa kompozycja. Podczas spotkania z LCV usłyszymy echa nie tylko stylistyki a'la Jarre, ale też wstawki o rockowym rodowodzie, klimaty kojarzące się z muzyką filmową, funky, chillout, down-tempo, a nawet dynamiką o rodowodzie techno-klubowym. Ta zaskakująca różnorodność nie odbiega jednak zbyt daleko od źródeł udostępnionych przez Tomasza (przez co materiał jest spójny jak na składankę). Efekt ogólny jest moim zdaniem niezwykły i to nie tylko ze względu na formę i obszerność.
Les Chants Virtuels trudno wysłuchać podczas jednej sesji. Nie jest to jednak spowodowane jakąś monotonią (takowej nie doświadczyłem), ale długością materiału. Ci słuchacze, którzy muszą z różnych przyczyn przebywać dłuższy czas w zamkniętej przestrzeni (kwarantanna), mają okazję do odbycia specyficznej muzycznej podróży. Nie będą rozczarowani.
Grzegorz Cezary Skwarliński